Kino hollywoodzkie przyzwyczaiło nas do filmów wojennych, które są prawdziwymi widowiskami. To gry, show pełne komputerowo animowanych mięs armatnich i fajerwerków, przy których Hiroszima wydaje się dziecięcą igraszką. Na tym tle "Ciemnoniebieskie niebo" musi robić wrażenie. To film cichy, malutki, zwyczajny. Nie ma w nim efektownych sekwencji. Nie ma tragedii na antyczną skalę. Są za to ludzie. Żywi i z krwi i kości. Film Sveráka opowiada o przyjaźni i miłości w czasach wojny i komunistycznej dyktatury. Jest to jednak opowieść mocno osadzona na ziemi i przez to robi niezwykłe wrażenie. Historie ludzi są ukazane tak zwyczajnie, że w zasadzie można byłoby nad nimi przejść do porządku dziennego, ale to właśnie ta prostota sprawia, że ból rozstania i jeszcze większy ból ponownego spotkania przeżywa się niezwykle osobiście. Nie był to czeski film, gdyby nie pewna ironia, co do losów bohaterów. To jednak właśnie ona była tym elementem, który sprawił, że film (choć nie tak dobry, jak choćby "Żelary") spodobał mi się i wywołał kolejne westchnienie zazdrości. (Dlaczego u nas takiego kina nie ma?)