Barney bawi się z widzem oferując mu rozbuchaną formę wizualną: ekstrawaganckie kostiumy, scenografia i choreografia niczym z musicali z lat 30-ych, a wszystko w rozmaitych odcieniach różu. rzecz jasna kicz zamierzony, problem jednak w tym, że ta atrakcyjna oprawa nieodparcie zdaje się nie skrywać nic poza pustką. szybko wkrada się nuda, bowiem ile można wciąż oglądać powtarzane w nieskończoność te same obrazy. moim zdaniem w tym przypadku Barneyowi udało się jedynie udowodnić, że z atrakcyjnego opakowania spowijającego "nic" da się utkać 40-minutowe "dzieło". muszę przyznać, że ta część cyklu mocno mnie rozczarowała.
Nom, dokładnie;) Można dyskutować co do estetyki, która rzeczywiście jest niezwykła, ale w filmie prawie nic się nie dzieje - jeśli to miało skutkować czymś więcej, niż tylko tym, że widz zamiast kontemplować obrazy, zaczyna się bezwiednie gapić na ściany - to znaczy, że zupełnie nie rozumiem tego filmu;) Co innego 2-gi Cremaster:)