Z Samem Peckinpahem mam same pozytywne skojarzenia. Wszystkie jego filmy, które widziałem, to takie mocne kino dla prawdziwych facetów. Żaden z jego obrazów nie stał się jednak dla mnie doznaniem (że go tak nazwę) wyjątkowym. Po oglądnięciu, "Dajcie mi głowę (...)" to się zmieniło. To co imponuje mi w filmie najbardziej, to atmosfera szaleństwa (szczególnie w drugiej połowie), która w połączeniu z przebiegiem akcji i specyficznie ukazywanymi scenami pojedynków przywodzi na myśl poetykę sennego koszmaru. Z nieukrywaną satysfakcją oglądałem przemianę, która w bohaterze następuje. Do skrajnego fatalisty ("Nie ma nic świętego w dziurze w ziemi... ani w człowieku, który w niej leży... ani w tobie, ani we mnie") dociera w końcu co jest w życiu ważne i pomimo, iż niektóre "uczynki" są już nieodwracalne, obraną misję postanawia wypełnić do końca. Jego desperackie dążenie, (przedzieranie się wręcz) po trupach by dopaść zleceniodawcę całego zamieszania, jest na tyle przerysowane, co konieczne by podkreślić symbolikę zamierzeń głównego bohatera. Oczywiście reżyser nie osiągną by swoich intencji nawet w połowie gdyby nie fenomenalny Warren Oates, który swoją osobą jak gdyby zlał się w jedno z odgrywaną tutaj rolą.
Niesamowity, pełen żywych emocji film.