Trzeba być skończonym wariatem, by rzecznikiem swojej sprawy uczynić antypatycznego, krwawego mordercę. Albo po prostu wystarczy być Larsem von Trierem. W tym szaleństwie dostrzegam jednak metodę. To urodzony skandalista i wybitny erudyta. Nawet gdy przemawia niewybrednym tonem zbyt pewnego siebie megalomana, brzmi szczerze i na swój sposób naprawdę intrygująco. W “The House That Jack Built” sam zbudował fascynujący labirynt kontekstów i odniesień, do których krytyka filmowa i naukowcy humaniści będą wracać latami. Nawet jeśli to podróż do piekła z biletem w jedną stronę. Największą wartością twórczości von Triera jest paradoksalnie to, jak polaryzuje ona widownię i wzbudza emocje. Nawet tak skrajne. Bo powiedzmy sobie szczerze, mało nie tylko w Cannes (w tym roku to nawet wcale), ale i we współczesnym kinie pojawia się dzieł wzbudzających tak gorące reakcje, prawdziwie kontrowersyjnych i niejednoznacznych. Nawet jeśli obierających kurs kolizyjny, prowadzący do katastrofy, to jednak pięknej i tak autentycznie kinu potrzebnej.