(...) Leevi i Tareq dyskutują o swoich tęsknotach, pragnieniach i obawach. Obaj szukają na świecie miejsca, które mogliby nazwać domem: pierwszy z nich czuje się nieswojo u boku homofobicznego ojca, drugi zaś porzucił ojczyznę. Ten motyw akcentowany jest przez tytułową, leśną chatę − wymagającą gruntownej przebudowy. Praca manualna uwyraźnia męskość obu postaci, choć − bez porównania się nie obejdzie − sam film jest mniej „szorstki” niż fabularnie bliźniaczy projekt Francisa Lee, „God’s Own Country”. To był dramat bez reszty angażujący, powstały z inicjatywy reżysera o dominującej sile i wyraźnej wizji. Makela zaś nakręcił obraz powściągliwy, oszczędny w swej formie, chwilami zbyt subtelny w warstwie narracyjnej. Za swoją pracę i tak uzyskał kilka „branżowych” wyróżnień, bo „Dom nad jeziorem” bynajmniej nie jest kiepskim debiutem. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że bazując na soczystszym scenariuszu − a mówiąc wprost: pracując z lepszym tekstem − młody Fin dowiódłby światu, jak wrażliwym i utalentowanym jest filmowcem. Za sprawą „Domu…” − a zwłaszcza scen romantycznych uniesień − poznałem w Makeli reżysera ze sporym potencjałem i perspektywą rozwoju.
Pełna recenzja: We'll Always Have the Movies na Wordpressie