Największy mały film jaki zdarzyło mi się oglądać. Wspaniała historia, będąca tak naprawdę jednym ułamkiem... chwilą wyciętą ze zwykłego życia. Historia prosta tylko z pozoru... bo gdy tylko pozwolimy się jej porwać, szybko odkryjemy jej głębię i piękno zawarte w tych paru słowach - miłość, przyjaźń, akceptacja i radość życia...
Oto trójka bohaterów - Fin, Olivia i Joe. Trzy osobowości, tak różne, a mimo to tak wspaniale pasujące do siebie.
Karzeł Fin (świetna rola Peter'a Dinklage'a) odpychający od siebie ludzi, zdawkowy i zamknięty w sobie mimo swojego wzrostu serce ma największe - wbrew pozorom, stanie się on spoiwem łączącym trójkę ludzi węzłem przyjaźni. Odkryje również, że problem ułomności nie zniknie dzięki jakiemuś cudownemu zewnętrznemu (cielesnemu) przeobrażeniu. Problem znika w momencie uświadomienia sobie, że ma przyjaciół, którzy liczą na niego. Akceptacja samego siebie jest kluczem do odnalezienia wewnętrznej wartości.
Malarka Olivia to rozpaczająca od dwóch lat, po stracie syna, samotna kobieta, która na nowo odkrywa radość życia poznając Fin'a i Joe. Przykuwają uwagę obrazy, które maluje - smutne, pełne bólu postaci, wyrażające cierpienie z powodu utraty miłości i radości z życia. Taka jest właśnie Olivia malująca na płótnie portrety swojego cierpiącego wnętrza.
Wreszcie Joe - człowiek cieszący się każdą chwilą życia. Zawsze wesoły i rozmowny. Zrządzeniem losu trafia on na totalne odludzie, gdzie nie potrafi znaleźć przyjaciół, a życie wlecze się mozolnie od chorującego, zrzędliwego ojca do parszywej budki z hot-dogami.
Reżyser podejmuje się tych problemów i rozwiązuje je w iście zachwycający sposób - spokojny, wyrafinowany, świetnie przemyślany i po prostu ładny sposób. Trudno o taki film dzisiaj.
Jestem pod wrażeniem - naprawdę kawał wspaniałego kina.
Trzeba obejrzeć.