Winterbottom znów wziął się za paradokument i znów jest on politycznym i społecznym manifestem. A ja ponownie drapię się po głowie i zastanawiam: i po co to wszystko.
Oglądamy historię kilku idiotów (bo też inaczej nie można ich nazwać, pod warunkiem rzecz jasna, że kupuję się ich historię), którzy wyjechali do Pakistanu, gdzie jeden z nich miał się ożenić, a którzy postanowili zrobić sobie wycieczkę do Afganistanu w przeddzień inwazji amerykańskiej na ten kraj. Tam zostają uznani za członków Al-Quaidy i uwięzieni. Film następnie ilustruje wszystko to, co już wiemy. Nie pokazuje nic nowego. Jego wagą może być tylko dosłowność, choć nie jestem pewien, czy rzeczywiście twórcy pokazali wszystko to, co dzieje się w Guantanamo czy w Afganistanie. Masowe groby, dzieło Sojuszu, jest tu tylko zaznaczone, jednak Winterbottom nie ukazuje pełnej skali tego okrucieństwa. Plusem jest to, że bohaterowie nie są aniołkami. Jednak i tak ukazanie tych niewinnych współpracy z Bin Ladenem w jakiś sposób rozmywa wymowę, jakby ich wina czy jej brak w jakiś sposób wpływały na ocenę tortur, jakim są poddawani więźniowie nie tylko na Kubie.
Film jest ważny, bo nagłaśnia olbrzymi problem. Jednak jako film, sam w sobie, jest ledwie przeciętny.