czy ktoś oprócz mnie zobaczył w scenie wykładu na temat motyli ( nie wiem jak to inaczej nazwać) manekiny siedzące w tylnich rzędach zamiast kobiet? czy uważacie że to miało jakiś głębszy sens symboliczny? Czy po prostu zabrakło im statystów?
zauważyłam jednego, ale zaintrygowała inna rzecz. W filmie nie przewinął się ANI JEDEN mężczyzna.
To na pewno celowy zabieg i zachwyca mnie. Cały film jest wywrotowy. Kino jest zdominowane przez mężczyzn, kobiety grają stereotypowe role, przypisane nam kulturowo (kochanki, żony, matki) lub są tylko atrakcyjnym dodatkiem a tutaj mamy dwie bohaterki, w zupełnie niesztampowych rolach. Poza tym to podkreśla tylko niesamowity klimat filmu - nie wiadomo gdzie dzieje się akcja, kiedy...wszystko jest takie jakby bajkowe, oniryczne, więc brak mężczyzn przestaje dziwić, to po prostu nie jest film jakkolwiek odtwarzający rzeczywistość, tylko generujący nową ;) Filmoznawcy nazywają "oko kamery" męskim okiem i tak w istocie zazwyczaj (niestety) jest a tutaj, mimo, że reżyserem jest mężczyzna, obrazowość i poetyka filmu są bardzo kobiece, przez co nie wyczuwa się żadnego fałszu w tym, że i mężczyzn tam nie ma, po prostu nie pasowaliby :P
Też się nad tym zastanowiłam :P Nie sądzę, żeby "zabrakło statystów", w takim wypadku operowaliby inaczej kamerą, zmniejszyli ilość krzeseł, cokolwiek...ale także nie mam pomysłu, co to mogło oznaczać. Może podkreślenie, jak mało istotne były inne, nie pochodzące z ich małego światka, który sobie stworzyły, kobiety?
Być może? ;) Dla mnie ten obraz filmowy to prawdziwa sztuka, nie zwykłe filmidło więc myślę, że luźne skojarzenia i interpretacje są tu jak najbardziej zamierzone i pożądane, żeby uruchomić naszą wyobraźnię, kreatywne myślenie, wyjście poza znaną nam, zastałą rzeczywistość, bo ten film z pewnością jej nie odwzorowuje, dlatego niektórzy mają z nim problem, bo na siłę chcą go wcisnąć w jakieś ramy, typu "film o BDSM", "dla lesbijek" i tak dalej.
Tajemnicze manekiny zostały umieszczone w filmie, jako hołd złożony twórcy filmów, które inspirowały reżysera, i w których właśnie pojawiały się manekiny. Nie pamiętam teraz, jak się nazywał ten mentor reżysera.
ALe z tym obrazem jest właśnie tak, że "jakiej struny by nie dotknąć potrafi różnie zagrać".
Chodzi o hiszpańskiego reżysera Jesusa Franco, który z powodu ograniczeń budżetowych "zagęszczał" tłumy w swoich filmach manekinami.