(Nie)złe gniazdko sobie uwili duchowni na chilijskiej prowincji. Pyszni, oddający się hazardowi i przeliczający pod stołem każdy grosz z gonitw psów, gotowi ubrudzić sobie ręce krwią, gdy któryś z biblijnych chartów wykazuje się zbytnim hartem ducha, zbrukani intymnymi kontaktami z wychowankami, niewylewający za koloratkę, pełni gniewu, leżakujący jak wino nad oceanem. Siedem grzechów głównych w komplecie.
Tytułowy "El Club" to miejsce 'zsyłki' dla księży, którzy zboczyli z drogi wiary. Idea zrobienia filmu o ciemnej stronie Kościoła zrodziła się w głowie Pablo Larraina, gdy reżyser zobaczył bajkowy dom należący do oskarżonego o molestowanie chilijskiego księdza, który przed wymiarem sprawiedliwości uciekł do Europy.
Co ciekawe, twórca dał aktorom na planie zdjęciowym wolną rękę. Z obawy przed uprzedzeniem wobec poszczególnych zachowań, nie pozwolił nikomu zapoznać się ze scenariuszem. Każda scena była odgrywana "na gorąco". Swoboda twórcza przełożyła się na odbiór filmu – tak jak aktorzy nie mieli czasu na ocenienie moralności swoich postaci, tak widzowie również dostali prawo do własnych osądów. Wyszedł z tego moralitet o wewnętrznej walce dobra ze złem. Mnie jednak przesłania zabrakło. Larrain zagląda klerowi pod sutannę i ogranicza się do 'kazania', wedle którego "wszyscy jesteśmy skazani na swoje zwodnicze ciała".
Ja natomiast czekałem, aż ten Babilon zmyje potop.
Ile gwiazdek? Nie mi to oceniac.
Spoiler!
Przeczuwam podskórnie, że podopieczny, którym przyszło się duchownym opiekować pod koniec filmu, rozliczy się z klubowiczami, gdy już dojdzie do zdrowia. W jednej z wcześniejszej scen w akcie "spowiedzi" wyznał nawet kobiecie, że najchętniej to poobcinałby im głowy, ręce i Bóg wie, co jeszcze.