„Dear Frankie”
Piękny, bardzo wzruszający i ciepły film. Kilka razy się wzruszyłam – kiedy Lizzie pokazała zdjęcie malutkiego Frankiego, kiedy Nieznajomy tańczył z Lizzie, kiedy dowiedział się, że głuchota Frankiego to ostatni dar, jaki mu pozostawił ojciec (ten wyraz twarzy Butlera – pomieszanie zaskoczenia z chęcią mordu na tym facecie – nieżle to zagrał), jak Frankie dał mu w prezencie konika morskiego... A to wcale nie była komedia romantyczna bo Nieznajomy pewnie nigdy już się nie pojawił. Bo tu wcale nie chodzi o romanse. Tu chodzi cały czas o miłość – o miłość matki do dziecka. Dla niego zrobiła by wszystko. Nawet zgodziła się aby Nieznajomy zagrał mu ojca...
A Gerard Butler – jak ja kocham akcent tego aktora. I w ogóle świetnie zagrał faceta bez przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. I w dodatku cholernie przystojny...
Chociaż ja jak zwykle mam nadzieję. Że kiedyś, gdzieś się jeszcze znowu spotkali.
Ale co najważniejsze – mieli jeden dzień. Dzień radości, śmiechu i szczęścia. I o to w tym wszystkim chodzi. O to, żeby móc co wspominać.