Matt Damon i Casey Affleck po kilku dniach błądzenia po górach są już bardzo wycieńczeni. Nagle zauważają coś na piasku:
- Zobacz, tam są jakieś ślady zwierząt. Jeśli pójdziemy po tych śladach na pewno dojdziemy do wody. Zwierzęta muszą wiedzieć gdzie jest woda. To na pewno droga do wodopoju. A jeśli to droga do miejsca schadzek gdzie zwierzęta się spotykają i robią te rzeczy, to też dobrze, bo kiedy skończą na pewno będzie chciało im się pić i zaprowadzą nas do wodopoju.
- Dobrze, tylko jeżeli ta droga prowadzi do miejsca schadzek zwierzęta mogą poczuć się podglądane. Mogłyby się zdenerwować.
- Więc schowamy się w krzakach tak żeby nas nie zauważyły. A kiedy skończą zaprowadzą nas do wodopoju.
Gus Van Sant w filmie "Gerry" wraca do kina niezależnego i ten powrót dobrze mu robi. Razem z Affleckiem i Damonem stworzył niesamowicie poruszające opowiadanie. Używając minimum środków panowie otrzymali maksimum oddziaływania na zmysły. Możemy przez 5 minut gapić się na idące postacie, obserwować tylko ich twarze i w ogóle się nie nudzić. Zero teledysku, 100% spokojnej, powolnej i jednocześnie nie usypiającej narracji. Podziwiamy piękne krajobrazy, ale szczerze mówiąc nie w takich okolicznościach jak bohaterzy, chcielibyśmy je oglądać. Bo ten film, to wcale nie komedia, mimo kilku zabójczo zabawnych dialogów. Wyżej przytoczony, oczywiście niedosłownie bo z pamięci, jest jednym z nich, dodatkowo wzbogaca go niesamowita twarz Matta Damona okryta prawie w całości turbanem. Coś osobliwego. Cały film budowany jest na zasadzie kontrastu, między monotonnym przedstawianiem jakichś ogólnych scen i bardzo żywiołowych szczegółów. Tłem do psychologicznych zmagań ze sobą, dwójki przyjaciół (gdyż "gerry" to nie imię, lecz określenie znaczące "koleś", lub "stary kumpel"; "gerry" to również przekleństwo, używane zamiast znaku przestankowego w trakcie rozmów, coś w stylu "odpierdalać") jest cudowna muzyka Arvo Parta, a pod nią piękne, pocztówkowe krajobrazy Harrisa Savidesa. Nic tylko patrzeć i czuć.