Dobre, mocne kino, które, paradoskalnie, swą siłę czerpie z tego, że cały czas lawiruje na granicy pomiędzy rzetelnym kinem społecznym a typową amerykańską wersją baśni o Kopciuszku. Lawiruje, i cały czas zachowuje równowagę. Przez cały seans bałem się, że film w finale przechyli się w cukierkowatość typową dla filmideł made in USA, jednak twócy nie zawiedli. A finałowa scena z Mo'Nique to wyżyny aktorstwa: ludzki potwór pokazuje swe prawdziwe oblicze, a widz zapomina, że ogląda aktorkę.
Jedno, co mnie trochę irytowało, to sceny introspektywne, ukazujące fantazje Clareece, no, ale to już pewnie kwestia gustu.
Na pewno jeszcze wrócę do tego filmu.