Połowa filmu to sceny wycięte z "The Final Executioner" z nową ścieżką dialogową. Niby nie jest to film postapokaliptyczny (na początku dowiadujemy się, że Bronx - rzekome miejsce akcji filmu - stał się strefą bezprawia, ble ble ble), ale jeśli wytniemy ujęcie Nowego Jorku z początku filmu i zmienimy kilka linii dialogowych, to nikt nie pomyśli, że to nie jest film postapokaliptyczny. Dlaczego? Ano dlatego, że Bronx w tym filmie to postnuklearna pustynia (sic!) i sąsiadujące z nią lasy (sic!). W tej strefie bezprawia walczą ze sobą androidy, humanoidy i ludzie. Ci pierwsi z tymi drugimi, a ci trzeci są po obu stronach barykady. Czym się różnią od siebie androidy i humanoidy? Nie mam pojęcia! A czym się one różnią od ludzi? Powiedziałbym, że również nie mam pojęcia, ale pod koniec jednak było jedno krótkie ujęcie zniszczonego androida z kabelkami na wierzchu. Co nie zmienia to faktu, że jeśliby zmienić trochę dialogi i usunąć tę krótką scenę, toby w filmie żadnych robotów nie było. Montaż jest beznadziejny i strasznie sztuczny. Jeśli się wcześniej oglądało "The Final Executioner", to otwiera się oczy ze zdumienia.