Czy tylko ja odniosłam wrażenie, że im bliżej było końca tym film stawał się bardziej "amerykański"? Zaczynało się fajnie. Wątek w Rzymie był jak dla mnie zachwycający. Obrazy, akcja, aż czuć był zapach jedzenia, którym się objadali. Do tego te ciepłe więzi, które wytworzyły się między bohaterami. Nic dodać, nic ująć. Potem były Indie, również ciekawa akcja, postać Richarda - lekko dramatyczna, ale komiczna, odrobina kultury indyjskiej (historia Tulsi), jakoś się to układało, ale czegoś tam zabrakło. No a Bali? Wszystko było pięknie do momentu spotkania Liz z Felipe... Poznanie, kiedy główna bohaterka jedzie rowerem, a facet, w którym za parę minut filmu się zakocha, potrąca ją samochodem... Serio? Większego banału nie można było zrobić, no, a potem było już tylko gorzej. I z na prawdę dobrego filmu zrobiła się amerykańska komedyjka romantyczna.
Dałam 7, bo mimo wszystko sceny w Rzymie na prawdę mnie oczarowały i mam straszną chęć znów tam kiedyś pojechać :)