czyli komiks amerykański na ekranie. Nie traktuję oburzonych głosów (z serii: denny , bardzo zły itp.) poważnie, bo ich autorzy podchodzą do tej produkcji... poważnie. Nie tędy droga. Komiks zawsze był - poprzez swoje uproszczenia, naiwności i brutalności - bardzo specyficznym gatunkiem popsztuki, więc doszukiwanie się w nim, czy w jego ekranizacjach, jakichś wzlotów artystycznych, zakrawa na kpinę. Ten film jest słabszy od innych komiksołków (np. "Hellboya" czy "Batmana"), bo jest jeszcze bardziej schematyczny, bardziej wyprany z elementarnej psyche i bardziej nacechowany przemocą (zniszczenie, ot, tak dla kaprysu całej wioski). Amerykanie szukając swojej "średniowieczności" znaleźli ją na Dzikim Zachodzie, a jej toposem jest walka dobra ze złem na pięści, rewolwery, armaty, broń masowego rażenia (gdzie koniec?). Szlachetność polega jedynie na tym, że ten, kto zabija, zabija w imię jakiejś bardziej cywilizowanej idei. Ale niekoniecznie. Ale bez przesady. I bez subtelności. Kobieta? Ona jest łupem dla "lepszego" zabijaki. Oto ewangelia westernów, komiksów, akcyjniaków itd. Rozrywka ma rozrywać, widzu.