Pozornie to rape&revange w arthouseowym sosie. Jednak ani "slowcinemowa" szata, ani walory rozrywkowe, nie czynią tego obrazu wyjątkowym. Wręcz przeciwnie: żółwie tempo scen nie wnosi wiele, a zemsta nie jest wcale ekscytująca.
Co więc sprawia iż ten film pozwolił zauważyć Peter Stricklanda? Trzy rzeczy:
1. Miejsce akcji- nie bez powodu historia rozgrywa się na wsi. Tutaj rządzą zupełnie inne prawa, których nawet przez chwilę nie można podważyć. W świecie ludowych przesądów oraz tradycji, nikt nigdy nie pomyślał iż Bóg mógłby nie istnieć, a ojcostwo to stan mentalny, a nie status dawcy nasienia. W ten sposób opowieść staje się ciekawsza, aranżując konflikt tragiczny: gwałciciel jest przez wszystkich, łącznie z ofiarą zbrodni, uznawany za prawowitego tatę małego Orbána. Takie jest prawo, a od niego nie ma odwołań. Również religia nakazuje bohaterom by postępowali "sprawiedliwie", a oznacza to zrzekanie się ukochanych ludzi oraz krwawą zemstę.
W tym wypadku liczy się bardziej otoczenie, niż wydarzenia, bo do istotnych rozwiązań doprowadza mentalność bohaterów.
2. Strona wizualna- nie chodzi mi o ujęcia przyrody. Jestem daleki od wychwalania zdjęć samych w sobie. Jednak dało się tu zauważyć ciekawy efekt, prawdopodobnie będący stałym elementem stylu reżysera. Chodzi o wykorzystanie "ciemności". W scenach nocnych wydaje się jakby ukazany region mieszkał pod powierzchnią mroku. To z niej wyłaniają się kolejne skrawki ubrań, drzewa czy budynki, częstokroć wracając tam z powrotem. Jeśli to było zamierzone, cel został osiągnięty: Transylwania to obraz piekła oddzielonego od reszty świata ciemną ścianą przez którą nie da się przejść.
3. Świetny monolog, opisujący gwałt. Na początku przeraża naturalizmem, by z czasem zmienić się w ludową przypowieść. Scena którą trzeba zobaczyć.
To powody które czynią ten film wyjątkowym. Jestem ciekaw kolejnych obrazów Stricklanda, bo formalnych pomysłów mu nie brakuje...