Stylem przypomina mi trochę "Miłość przychodzi powoli" - melodramat w wersji westernu.
Natchnieniem dla fabuły wydaje się być "Świadek" - groźny outsider, który znajduje dom u
amiszki, zaprzyjaźnia się z jej dzieckiem i zakochuje w niej. Aż dziw, że to ekranizacja książki.
Powiem szczerze - pomysł na film bardzo dobry. Ale zawiedli mnie twórcy filmu... Timothy Daly
w wersji pierwszoplanowego rewolwerowca, to nieomal zgroza. Wymachuje swoim
rewolwerem i nic ponad to. To bardzo przystojny facet, ale chyba nie wyrósł z roli w
"Skrzydłach".
Naomi Watts jak zwykle mi się podobała. Grała amiszkę bardziej przekonująco niż Kelly
McGillis w filmie "Świadek".
Rozczarowuje mnie zakończenie, chociaż prawdopodobnie jest to zakończenie książkowe. Jak
zwykle miłość zwycięża... patetyczne. I chociaż myślę sobie, że przecież dobrze, że znaleźli
szczęście, to jeszcze silniej przychodzi mi do głowy myśl "dlaczego on kurde nie siedzi za
strzelanie do ludzi, jak do kaczek".

Po drugie uważam, że skoro wszystko dzieje się w Montanie, to miejsce powinno przypominać
Montanę. Można byłoby wykorzystać wszystkie uroki tego stanu i jeśli nie da się zachwycić grą
aktorską, to na pewno pejzażami.

Fajny film, można obejrzeć, rozczulić się - nie doprowadza mnie co prawda do łez i nie
wywołuje głębszych emocji, ale na wolny wieczór całkiem pasuje.