Wbrew tytułowi bohaterami tego filmu są nie tylko, a może nawet nie tyle ludzie, co dom. Kamera poświęca mu dużo uwagi, filmując w znanej z horrorów konwencji odbarwione tapety, przegniłe ściany, piętrzące się nacieki, plamy pleśni na sufitach, niekończące się plątaniny korytarzy, niewygodne schody, pobazgrane obscenicznym graffiti drzwi windy. Dom, w którym osadzona jest akcja filmu, jest jednak jedynie metaforą - metaforą Stanów Zjednoczonych.
Wszystkie nieszczęścia i problemy, z jakimi borykają się bezsilni w gruncie rzeczy bohaterowie "The Humans" są pochodną systemu, w którym żyją. Systemu, w którym można stracić pracę, bo zbyt długo się choruje. W którym, aby zdobyć wykształcenie, zaciąga się kredyt na lata. W którym nawet pracującą, lecz obciążoną kredytami osobę, stać jedynie na zrujnowane mieszkanie w strefie zalewowej. W którym pracownik prywatnej instytucji nie może liczyć na emeryturę. W której tracąc zatrudnienie, traci się z pracą wszystko - nie tylko domek nad jeziorem, ale i mieszkanie, wreszcie - perspektywy na przyszłość. Nawet sny, o których opowiadają bohaterowie, są klaustrofobiczne i doskonale odzwierciedlają koszmar codziennego życia, gdzie wszystko się wali i nie ma nic pewnego. Tę narastającą beznadzieję, z której nie sposób wydostać się własnymi siłami, symbolizują gasnące jedna po drugiej żarówki, które w końcu zostawiają przerażonego ojca rodziny we wszechobecnej ciemności.
W tej sytuacji ludzie spotykający się przy wspólnym stole dziękować mogą za jedyne, co faktycznie w życiu mają i na co mogą liczyć - za swoich bliskich. Są jacy są, różnią się światopoglądowo i mentalnie, ale też wspierają się tak, jak potrafią, bywa, że z czułością, której można pozazdrościć.
Mocne choć zimne intelektualne kino, świetnie zagrane i pięknie sfilmowane.