Przy okazji wczorajszego maratonu w multipleksach miałem okazję zobaczyć ponownie pierwszą odsłonę "Mad Maxa" i zapytać samego siebie, czy nadal uważam ją za najlepszą... Otóż: tak! Wiem po głosach na publiczności, że wielu nie podzieli mojej opinii, lecz ja wciąż jestem zachwycony. To kino stworzone z czystej pasji, gdzie twórcy potrafili skasować własne fury, byle tylko scena się udała. Każda kraksa i pościg są przemyślane, a jak na niskobudżetowe kino robią piorunujące wrażenie.
Co mi się rzuciło w oczy, a czego nie pamiętałem, "mad" w tytule jest zobowiązujące. Wszyscy bohaterowie są tu szaleni. Można nawet powiedzieć, iż Max najmniej, choć jak sam wyznaje w jednej ze scen- zaczyna go kręcić zabijanie na drogach, a Fifi Macaffee podkreśla, iż szosa jest miejscem gdzie można wszystko. W każdym razie reżyserowi udało się stworzyć całą masę charakterystycznych postaci, które są zupełnie nieobliczalne. Klimat paranoi wita nas już w pierwszych sekundach i nie opuszcza do ostatnich. Zaś Toecutter pozostanie najciekawszym przeciwnikiem jeśli chodzi o całą serię.
Ten film to oczywiście camp, ale za to jaki. Jest tu kino zemsty, świetnie ukazujące powolną udrękę tytułowego bohatera, a następnie jego satysfakcjonujący rewanż. Nie brakuje "realistycznego science-fiction" obrazującego powolny rozpad świata. W końcu dostajemy fascynujący obraz kultu motoryzacji, gdzie kamera czci ukazane pojazdy.
Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić to najbardziej nie podobał mi się plan zasadzki na Goosa: gang motocyklowy za bardzo skomplikował sobie robotę. Prócz tego "hitchockowska" muzyka średnio tu pasuje. W drugiej części jest podobna, ale tam już trochę pokombinowano, by korespondowała z postapokaliptyczną atmosferą. Ale to wszystko. 8/10 się należy.