Nie ma wątpliwości że film P. T. Andersona jest oryginalny i nietuzinkowy. Zasługa to nietylko wielowątkowej i wielowarstwowej formy, ale i świetnego aktorstwa. Reżyser z olbrzymią lekkością "przeskakuje" między opowiadanymi historiami, co z biegiem akcji wychodzi ( o dziwo ) na niekorzyść obrazu. W pewnym momencie, kiedy wydaje się, że wszystkie opowiadane historie doprowadzone zostaną do końca, Anderson niepotrzebnie "dopisuje" nowe i strasznie przedłuża film. W jednym momencie widz zapomina o wszystkich rewelacyjnych scenach ( Julianne Moore w aptece, kamera podążająca korytarzami w teleturniejowym studio ), a film naprawdę się dłuży. Szkoda że reżyser głównie uparł się na temacie zdrady małżeńskiej, ale widać to problem nr 1 w USA.