Film słaby, 2 raz nie obejrzę. Sountrack genialny, ratuje film. Ale mogę nie być obiektywny w tej kwestii, jestem fanem Curtisa od jakiegoś czasu.
W filmie rzeczywiście jest naprawdę kapitalna muzyka, a z perspektywy czasu - nieźle pokazane ulice i klimaty Nowego Jorku, bardzo dodają mu smaku. Wydawałoby się, że niepotrzebne i nudne ujęcia z jazdy samochodem po mieście mogłyby być zamienione czymś ciekawszym, a jednak w obliczu całości fabuły dodają trochę miejsca na zastanowienie się. Główny bohater, diler kokainy, chce zrobić ostatni wielki interes i wycofać się na zawsze. Ale jak to zrobić, gdy wokół ćpa prawie każdy, włącznie z nim samym, a za rozprowadzaniem narkotyków stoją grube szychy w Policji?
Ron O'Neal w roli "Priesta" zagrał całkiem nieźle. Wciąż za bardzo biały, a jeszcze za mało czarny. Historia jest prosta ale jego postać wcale nie płytka. Niektóre wątki wydają się być co prawda zbędne, a scena walki ulicznej z policją jak na lata 70' to nieporozumienie reżyserskie. Pokazana wcześniej walka treningowa na macie została wykonana o wiele bardziej naturalnie i realistycznie. Kilka tego typu nienaturalnych niedociągnięć można było dopracować. Mimo wszystko scenariusz w miarę trzyma się kupy (w miarę), a zakończenie... jest całkiem udane, bo takiego nie przewidziałem.
Obejrzeć jest warto, bo być może takie filmy są jak wino. Im starsze to lepsze, a dziś takich nie kręcą...
Ten film jest minimalistyczny, scenariusz podobno był bardzo krótki, wobec czego uzupełniono go najróżniejszymi wstawkami. Fan kina akcji może czuć się zawiedziony, a miłośnik kina eksperymentalnego zachwycony.
Dla mnie fabuła, twarze O'Neala i Harrisa, klimatyczne ujęcia i wspaniała muzyka - wpisały się do kanonu absolutnej klasyki. Superfly to był film, który rozpoczął całą moją fascynację Blaxploitation i ogólnie filmami lat 70.