zacznę od pytania: dlaczego jak już całe lata wcześniej w Europie robiono film o jakimś znanym kompozytorze czy innym artyście, jakoś nie było problemów z trzymaniem się realiów historycznych, od wyglądu protagonistów począwszy na scenografii kończąc... Chopin wyglądał jak Chopin a Paganini jak Paganini, znany z wizerunków z epoki. Podobieństwo fizyczne miedzy Bogardem a Lisztem jest takie, jak między Księciem Karolem a Imre Nagy. Chociaż o uczesanie mogli zadbać, przecież wiadomo jaki Liszt się nosił. O Chopinie i smaczkach scenograficznych nie wspomnę. Czy Amerykanie zawsze muszą iść na taką łatwiznę? Gdyby chociaż dyletancka oprawa formalna była rekompensowana scenariuszem, ale nie jest, bo to stek ckliwych bzdur. Szkoda kompromitacji Bogarde'a, bo to naprawdę był aktor na poziomie.