To moja główna myśl po obejrzeniu filmu. Pierwsza część niezła, ale po tym jak z ekranu znika Ben Whishaw cały obraz zmienia się w niesamowicie nudną tkliwą historyjkę z antykościelnym przesłaniem. Ja, która na ogół tkliwe historyjki lubię a za Kościołem nie przepadam zdzierżyć tego nie mogłam. Dosłowność, dosłowność i jeszcze raz dosłowność! Cała sprawa, mimo jak najlepszych chęci, momentami wyglądała groteskowo, a ostatnia scena, z tym chwytającym za serce fortepianem i Charlesem znikającym w świetle dnia - miało być wzniośle, wyszło patetycznie śmiesznie. Plus za muzykę, Bena Whishawa właśnie oraz Matthew Goode'a (to już bardzo subiektywne, bo uwielbiam tego pana). Minusy - za dłużyznę, za nudę i antyrzymską krucjatę.
Dla mnie 6/10.