Ostatnia walka Rocky'ego z Masonem Dixonem różniła się znacznie od innych. TO nie była już zwykła walka w dążeniu do mistrzostwa świata, do sławy, pieniędzy i wygranej. Wręcz przeciwnie - te aspekty były bardziej drugorzędne. Ta walka miała największe podłoże emocjonalne spośród wszystkich walk Balboi i była najbardziej dramatyczna.
Rocky był w tej części 60-letnim samotnym wdowcem. To co stanowiło dla niego sens życia czyli kochająca rodzina i momenty wygranych już minęły. Kariera zakończona, żona zmarła a syn od niego się oddalił. Nie mając zrobić co ze swoim życiem postanowił wrócić na ring, żeby uczcić pamięć zmarłej żony, którą bardzo kochał i za którą tęsknił. Chciał dać tą ostatnią walkę dla niej. Wrócił na ring bo nie mógł pogodzić się z jej śmiercią mimo upływu kilku lat.
Co do samej walki to najpiękniejszy był moment, w którym Rocky w 10 rundzie padł na deski i pod wływem urazu głowy w ciągu kilku sekund pojawiały się najważniejsze wspomnienia w jego życiu - chwile spędzone z żoną, narodziny syna, pogrzeb żony i uścisk z synem. Rocky zmotytowany słowami, które powtarzał zawsze synowi wstał i nagle dostał sportowej złości, furii, chęci zdemolowania swojego rywala i udowodnienia, że jeszcze potrafi. Przyjmował ciosy nie zważając na ból, wdawał się niebezpieczne wymiany i obudził w sobie takiego wojownika jak za dawnych lat.
Ceremonia ważenia była piękna, Rocky przytulił się z synem godząc się z nim, był oklaskiwany przez swoich największych fanów tak jak 20-30 lat temu, piękna muzyka leciała w tle podczas ogłaszania werdyktu, przytulił się ze swoim wieloletnim największym przyjacielem Paulie'm a na końcu uniósł po raz ostatni ręce w górę jako żywy pomnik amerykańskiego boksu.
To było coś więcej niż zwykła walka to było praktycznie całe podsumowanie życia, chęć poświęcenia się dla ukochanej osoby (którą kochał i której mu brakowało). Ryczałem podczas tej 10 rundy i podczas ceremonii po walce jak na żadnym innym filmie.