12 października 1972 roku samolot urugwajskich linii lotniczych wystartował z Montevideo do chilijskiego Santiago z 45 pasażerami na pokładzie. Byli wśród nich sportowcy z drużyny ?Christian Brothers?, a także towarzyszący im rodzicie i przyjaciele. Wszyscy lecieli na mecz rugby, po którym planowali weekendowy wypoczynek nad brzegami Pacyfiku. Fatalne warunki pogodowe spowodowały nagłą konieczność lądowania w małym mieście Mendoga. Dzień później, w piątek 13 października, samolot z pasażerami na pokładzie wystartował ponownie. O godzinie15.30 pilot nadał ostatni komunikat. Samolot rozbił się podczas burzy śnieżnej w Andach. Natychmiast rozpoczęto poszukiwania, ale szczątki samolotu były niewidoczne w mocno ośnieżonych górach. Po 10 dniach akcję ratunkową przerwano, a rozbitkowie pozostawieni zostali samym sobie. Dwaj z nich - dwudziestoletni Fernando Parrado i dziewiętnastoletni Roberto Canossa ? wyruszyli w podróż w poszukiwaniu pomocy. Pieszo i bez ekwipunku przebyli trasę siedemdziesięciu kilometrów w ośnieżonych Andach. 10 tygodni po katastrofie, wypasający stada u podnóża Andów pasterz zauważył w dolinie dwóch dziwnie zachowujących się mężczyzn, którzy gestykulowali w jego kierunku. Przestraszony pasterz uciekł. Następnego dnia powrócił, ale szum górskiej rzeki zagłuszał komunikację. Pasterz wrzucił do rzeki owinięte w chustkę kartkę i długopis, a mężczyźni napisali: ?jesteśmy z samolotu, który rozbił się w górach. Mamy czternastu rannych przyjaciół. Gdzie jesteśmy?. Potrzebujemy pomocy?. Rozbitków odnaleziono na dwa dni przed Bożym Narodzeniem, a wypadek nazwano ?cudem w Andach?.
O filmie
Rozbitkowie to jedna z najciekawszych adaptacji filmowych znanej katastrofy lotniczej, opowiedziana w formie dokumentu, ustami jej uczestników, z perspektywy 35 lat od wypadku. Nie jest to wierna rekonstrukcja zdarzeń, lecz rodzaj niezwykłego wywiadu ? ubrana w artystyczne obrazy dokumentalna wiwisekcja ludzkiej psychiki i pamięci. Film ma formę osobistej, transcendentnej i filozoficznej przypowieści. Wnika w głąb sytuacji i zdarzeń, jakie miały miejsce w grupie ocalałych z katastrofy osób, aby za pomocą czarno-białych metaforycznych ujęć zestawić na ekranie ich przeszłość z teraźniejszością. ?Moją ideą było pokazanie tego, co ci ludzie czuli wtedy, a co czują teraz? ? wspomina Gonzago Arijon i w niezwykle poruszający sposób pokazuje prawdziwy sens dramatycznych okoliczności, w których, aby przeżyć trzeba stosować praktykę kanibalizmu. Zrezygnowano tu z efektu taniej sensacji, jaką na pierwszych stronach gazet wzbudzało jedzenie przez rozbitków ludzkiego mięsa. Odrzucając prostą i jednowymiarową stylistykę typowej katastroficznej bajki, Arijon zdecydował się pójść dalej - wniknął w głąb pamięci, aby na jej bazie pokazać ukrytą we wspomnieniach tajemnicę przeżytej w przeszłości traumy. Radość, nadzieja, smutek, gniew, obrzydzenie, a także lęk i strach, jak również zadziwiający spokój uczestników wypadku splatają się ze sobą, tworząc obraz nieopisanej więzi, jaka w zaskakujący sposób połączyła grupę ludzi w ekstremalnych górskich warunkach. Instynktowna walka o przetrwanie w pozbawionym życia, osamotnionym świecie okazała się znacznie silniejsza od śmierci. Gdy cywilizowany świat biegł własnym, utartym i bezpiecznym rytmem, gdzieś wysoko w górach garstka ocalałych z wypadku ludzi tworzyła nowe, zminiaturyzowane i pozbawione cywilizacji społeczeństwo. Jakie zasady i prawa w nim obowiązywały? Jaki cel przyświecał? Czy okazało się ono na tyle silnie, aby przetrwać? Kilkanaście lat po katastrofie, jej uczestnicy, w towarzystwie bliskich osób, po raz pierwszy przed kamerą własnymi słowami ujawniają historię przeżytej w młodości tragedii.
REŻYSER O FILMIE:
?Jako reżyser i jednocześnie przyjaciel kilku ocalałych z katastrofy osób postanowiłem nakręcić ten dokument z całą grupą ? zrobić coś, co do tej pory nigdy nie powstało. Chciałem oddać prawdziwy smak tego tragicznego doświadczenia - bardzo intymny i zarazem w pełni kolektywny, równie nieprzekładalny na język filmu, jak praktyka kanibalizmu, która stała się dla tych ludzi jedynym sposobem przetrwania. To ogromne wyzwanie. Film mógł powstać dopiero po upływie czasu (35 lat od wypadku), dzięki wzajemnej przyjaźni, na bazie której powstało między nami wzajemne zaufanie. Ogromny wpływ na formę tego dokumentu miał Cesar Charlone ? autor zdjęć m.in. do Miasta Boga, czy Wiernego ogrodnika. Dzięki jego wrażliwości i talentowi mogliśmy przełożyć na ekran coś zupełnie niewyrażalnego, pokazać opisywany przez bohaterów zamknięty w śniegu świat?.
WYWIAD Z REŻYSEREM:
- Dlaczego zdecydował się Pan na opowiedzenie o tragedii, która wcześniej kilka razy była już sfilmowana? Czułem się z nią na swój sposób związany. Miałem wówczas 15 lat. Wywołała we mnie ogromny szok. Byłem pod wrażeniem, że ci ludzie w ogóle ?wrócili do życia?. Znałem osobiście kilkoro z nich. Po jakimś czasie, kiedy zaczęli żyć na nowo, zacząłem śledzić ich losy i lepiej poznałem Roberta Canessę, Gustava Zerbino, Fernanda Parrado i Carlitosa Paeza. Lata mijały, a ja ciągle czułem ? szczególnie przebywając z nimi i słuchając ich wersji na temat tego, co się wtedy wydarzyło ?na górze? jak to nazywają ?, że jest sporo książek, filmowych obrazów i artykułów na ten temat, ale brakuje filmu, który opowiadałby o całej tej tragedii z perspektywy 30 lat później. Byłem przekonany, że taki film nie może przedstawiać suchych faktów. Chciałem pokazać w jaki sposób ci, co przeżyli, wykorzystali potem to doświadczenie. W tym właśnie, moim zdaniem, tkwi tutaj sens przypowieści o ludzkiej kondycji, no i oczywiście w tej niesamowitej sile, jaką każda grupa ludzi może wytworzyć, jeśli rzeczywiście chce coś wspólnie zrobić. - Jakim wyzwaniom musiał Pan sprostać w trakcie kręcenia filmu? Przede wszystkim zastanawiałem się jak stworzyć odpowiednią atmosferę, w jaki sposób zapewnić tym ludziom psychiczny komfort w czasie indywidualnego wywiadu. Z każdym spędziłem 24 godziny w odizolowanym punkcie, położonym sto kilometrów od Montevideo. To ekstremalnie spokojne miejsce - w głębi natury, bez telefonów, zupełne odizolowane od świata. W trakcie 24 godzin nie tylko przeprowadzałem wywiad, ale również wspólnie biesiadowaliśmy, zwierzaliśmy się sobie nawzajem, śmialiśmy się i spaliśmy. Z każdym nagrywaliśmy przeciętnie trzy, cztery godziny filmu. Pierwszym poważnym wyzwaniem była forma relacjonowania wypadków. Chodziło o nakłonienie rozmówców do otwarcia się w sposób jak najbardziej szczery, do opowiedzenia o różnych stanach umysłu, uczuciach i wrażeniach, jakich doświadczyli podczas 72 dni uwiezienia w śniegu. Drugim wyzwaniem okazało się zobrazowanie tego zamkniętego w śniegu, obojętnego, świata. Czułem konieczność zastosowania rozwiązań spoza stylistyki dokumentu. Za wszelką cenę chciałem uniknąć czystej rekonstrukcji zdarzeń. Odwołując się do wrażliwości i nieprzeciętnego spokoju, jaki ci ludzie mieli i na mnie przenosili, postanowiłem w samym obrazie zinterpretować ten szczególny świat. Chodziło o efekt emocjonalny, a nie bezpośredni. Zrezygnowałem z dialogów i aktorów, odtwarzających postaci. Miała to być nie fabuła, a film odsłaniający pamięć, rodzaj obrazów umysłu - kompletnie nowa dla mnie stylistyka, dość niebezpieczna dla filmu, który kręciłem. - W jaki sposób zdobył Pan zaufanie występujących w filmie postaci? Od początku czułem, że muszę zrobić ten film ze wszystkimi, którzy ocaleli. Stanowili grupę, a to miała być historia o grupie. Zaproponowałem więc współpracę wszystkim. Do tej pory byli traktowani selektywnie - media faworyzowały tylko niektórych, a pozostali przez kilka lat pozostawali w cieniu. Poza tym z czterema lub pięcioma osobami przyjaźniłem się i pochodziłem z tego samego miasta, co oni. Byłem ich bliskim kolegą, a nie kimś obcym, kto próbuje zobrazować ich tragedię. Miało to duże znaczenie. Sugerowałem, że robimy ten film wspólnie, a każdy będzie mógł odnaleźć w nim siebie. Wiedziałem, że podejmuję ogromne ryzyko. Postanowiłem wykorzystać dużą ilość ludzi - 16 osób to i tak sporo, a do tego dochodzili jeszcze inni bohaterzy wywiadu. Łącznie 25 osób. Trudno było to wszystko ogarnąć. Podjąłem jednak wyzwanie, pomimo ostrzeżeń producentów i przyjaciół. Nie wyobrażałem sobie innego wyjścia. Wszystkich moich bohaterów zapewniłem, że obejrzą ten film jako pierwsi i, jeśli poczują, że jakakolwiek scena jest dla nich problematyczna, wspólnie ją wyeliminujemy. Bazowałem na wzajemnym zaufaniu. - Jak udało się Panu pokazać w filmie temat kanibalizmu? Kanibalizm to nie jest odpowiednie słowo w tym przypadku. Lepiej powiedzieć: antropofagia lub nekrofagia. Różnica polega na tym, że w pierwszym przypadku chodzi o jedzenie świeżego ciała - zabijanie kogoś po to, aby go potem zjeść. To rzeczywiście najbardziej delikatna część całej tej historii, bo dotyka sprawy tabu, odwiecznego nie tylko dla Zachodu, ale dla wszystkich kultur. Jak pokazać to w filmowym obrazie? - Z szacunkiem. Nikogo do niczego nie zmuszałem. Przed kamerą każdy mówił tylko to, co chciał. Istniała pełna wolność. Nie wywierałem nacisku i nie dbałem o sensacyjny efekt. Oczywiście pojawiały się momenty milczenia, pewne zablokowanie mowy, paraliż, rodzaj niezdolności do ubrania myśli w słowa, ale szanowałem to i akceptowałem. Właśnie taka emocjonalna postawa, ten rodzaj zrozumienia i empatii, a nie tylko krytyki i taniej sensacji, jaką do tej pory ci ludzie odczuwali ze strony dziennikarzy, pomogły im w wyrażeniu własnymi słowami tak trudnego do zwerbalizowania problemu. Chodziło o znalezienie najwygodniejszego dla nich sposobu. Cisza i reakcje ciała są w tym filmie równie ważne, jak słowa. Moja postawa przyniosła rezultat bo ci ludzie poczuli się na tyle komfortowo, że znaleźli sposób, aby opowiedzieć o tak trudnej dla nich sprawie przy użyciu raz konkretnego, a raz metaforycznego języka.
Pobierz aplikację Filmwebu!
Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.