Albo głębia autora, który chciał nam przekazać takie niesamowicie artystyczne, a nawet powoli wkraczające w metafizykę treści, bo przecież jak inaczej można nazwać, gdy reżyser pokazuje, jak jeden mężczyzna robi innemu fellatio, co jest zupełnie z fabułą niepowiązane i nie mam pojęcia o większym sensie tej sceny (oprócz wywołania odruchu wymiotnego u bardziej moralnej części widowni), albo ociekające perwersją sceny gdy jeden mężczyzna myje innego, po czym się obściskują w rytm muzyki karaoke, igrając przy tym z różnymi skomplikowanymi motywami filmowymi, wkraczając na łono symboliki, igrając z paradygmatami, albo to ja jestem jakiś ograniczony i nie rozumiem, że bezpruderyjność buchająca z tych scen, wystrzelająca gwałtownie niczym nasienie przy ejakulacji, pozwala widzowi na batalię z tematami tabu, na zaakceptowanie społeczności seksualnie odmiennej, a przy tym rozkoszować się kilkoma kadrami, które reżyser nawet nie umiał sklecić w fabułę. Nie, to chyba jednak nie moja wina.
Jak tacy ludzie w ogóle trafiają na takie filmy? To mnie zawsze najbardziej zastanawia.
Byłem na festiwalu Nowe Horyzonty. Dawno nie widziałem tak gównianego filmu jak tamten.
Stateless Things na pewno nie jest wybitny, ale patrząc na co poniektóre z oglądanych przez ciebie filmów, mam trudności z uwierzeniem w twoje słowa.