PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=31289}

Skarb

7,6 6 179
ocen
7,6 10 1 6179
7,0 7
ocen krytyków
Skarb
powrót do forum filmu Skarb

Wspaniała komedia

użytkownik usunięty

Najbardziej podobała mi się powojenna Warszawa. Bardzo dobre teksty i genialne wykonanie Adolfa Dymszy. Facet miał genialną mimikę twarzy. Jeden z najlepszych polskich aktorów.

A co może się podobać w zrujnowanej niegdyś pięknej Warszawie? Odbudowa również szła pełną parą ale jak to zrobili możemy podziwiać dziś. Poza tym film piękny, dziś nie ma już takich ludzi.

użytkownik usunięty
lalala

Klimat, zauważ, że to jeden z tych filmów, które miały podnosić widza na duchu. To jest powojenna Warszawa, sterczą rudery, wywożone są gruzy, ale czy w tym filmie Polak przedstawiony jest jako martyrologiczne wspomnienie wojny? Nie. To lekka i zabawna komedia, gdzie powojenna Warszawa ma klimat zupełnie inny od tego jaki przedstawia nam historia. Ludzie też się weselili, ludzie też się kochali nawet na gruzach.

Faktycznie niektóre budynki straszą oczy swoją komunistyczną zaszłością, ale ciekawi mnie jak w tamtych latach dokonał/a byś odbudowy niemałej stolicy Państwa. Czy wtedy był czas na architektoniczne projekty za pół miliona (nowych) złotych? Trzeba było ludziom stawiać dach nad głową, a nie kombinować czy to jest piękne i czy się za 50 lat będzie podobać. Zresztą są tacy, którym architektoniczna komuna się podoba. ;)

ocenił(a) film na 9

Gdyby komuniści tylko "stawiali ludziom dach nad głową", nie siląc się na socrealistyczny kicz, to jeszcze by było pół biedy. Polecam fragment z "Dziennika 1954" Lepolda Tyrmanda, architekta z wykształcenia :)

"Kolejny pokaz projektów na rozwiązanie urbanistyczne i architektoniczne placu Stalina,
centrum przyszłej stolicy. Pośrodku wieżowiec, Pałac Kultury i Nauki - tak się wabi - dar
Rosji dla Warszawy. Jedni widzą w nim ruską pięść, inni jąkają się z zachwytu. Lud
ochrzcił go "Pekinem" - poza anagramem jest w tym podtekst: tak nazywano z
uszczypliwym lekceważeniem wielką czynszówkę w przedwojennej Warszawie, na rogu
Złotej i Żelaznej, siedlisko pokątnych domów rozpusty. Jak można się domyślać, od
chwili, gdy ogłoszono jego budowę, należałem do najzaciętszych wrogów. Jako niedoszły
fachowiec plwałem umiejętnie na gabaryt, antywarszawską skalę, pompierstwo stylu.
Ale... nie ma architektury, dopóki nie stoi, tego uczono mnie na Beaux-Arts w Paryżu, w
atelier profesora Chappey; stary "Marcel" powtarzał: Tout ce qu'il est sur la calque, c'est
de la merde... i ja to sobie zapamiętałem. Dość z tym, że sowiecki drapacz chmur,
wyciągnięty w stalowej konstrukcji, był jeszcze całkiem-całkiem, kawał bryły, gdyby go
165tak zostawiono i pokryto szkłem, mielibyśmy pociechę i zgodziłbym się zapomnieć
Suworowa. Gdy później otrzymał okładzinę, prefabrykowaną, w kolorze beżowego
piasku, nie byłem zachwycony, ale całość elewacji, barwa i faktura, wyglądały dobrze,
można było na nią przystać. Potem zaczęto doklejać: pseudorenesansowy hełm
wieżowy, naszpikowany iglicą, ciastkowe attyki i zwieńczenia, motywy z Kazimierza nad
Wisłą, portale nasady. Groza socrealizmu zmaterializowała się w samym środku miasta
jak kwitnąca narośl na nosie pijaka. A teraz wokół ruskiego architektonicznego
rozpasania projektuje się polski jarmark socrealistycznej wyobraźni.

Myśl przewodnia socrealizmu w architekturze - że to, co się dziś buduje, ma dla dobra
człowieka wyglądać tak jak to, co budowało się wczoraj, przedwczoraj i cztery wieki temu
- nosi w sobie coś z niczym nie maskowanego obłędu, mniej niebezpiecznego przez
swoją otwartość. Dyskusja nad socrealizmem w muzyce czy poezji to już niedorozwinięta
scholastyka, rodzaj sztubackiego makaronizowania, łaciny z końcówek, smarkaczowskiej
gwary "kamy, kawy, kaoni"; w architekturze przybiera charakter dialogu ślepego z
głuchym. Komunistyczna formuła, proklamująca mocą ukazu, że architektura socjalizmu
musi być nowoczesna w treści, zaś tradycyjna w formie, ma rozumową wartość kija w
szprychach. Treść architektury jest niezmienna od zarania dziejów człowieka na ziemi, jej
forma, środki jej stawania się i kształtowania ulegają bezustannym zmianom i rozwojowi.
Próba odwrócenia tego prawa skazuje architekturę na śmieszność. Dość było śmiechu w
przedwojennej Polsce, gdy kołtuneria widziała w konstruktywizmie i funkcjonalizmie rękę
żydo-komuny i międzynarodowego bolszewizmu, zaś Hitler bawił się w
neomonumentalizm, z której zabawy wiadomo, co wynikło. Teraz... wiadomo, jak jest
teraz, stąd jedyna konkluzja: te ziemie skazane są na budowanie coraz to nowych
Ciemnogrodów.

Miasto to kumulacja. To, co się w nim prawidłowo starzeje, starzeje się ładnie. Brzydkie
budynki po wiekach służby stają się nieodzownie piękne, zagęszcza się coś wokół, co
zwykliśmy nazywać atmosferą, klimatem, nastrojem, stylem; gromadzą one warstwy
zdarzeń i przeżyć, indywidualnych i zbiorowych, które z czasem mieszają wystrój i detal
fasady z treściami istnienia w jedyne i niepowtarzalne pomniki i symbole. Jednej rzeczy
w tym względzie nie wolno: budować tak jak kiedyś. Budować trzeba zawsze tak, jak dziś
się buduje. Natomiast wolno, a nawet trzeba, restaurować stare z pieczołowitą troską i
wzruszeniem, to nigdy nie zawiedzie pod warunkiem wierności pierwowzorom i niesilenia
się na stylizację. Sukces Starego Miasta dowodzi tego najlepiej: jego dekoracyjność być
może nas tu i ówdzie przytłacza, a przecież nie wzbudza protestu, kontynuacja
autentyzmu jest tam faktem dokonanym, mimo że nienaturalnym. Zaś stworzenie
nowego, które ma wyglądać jak stare, skazane jest z góry na parodię i kicz, jest
kardynalnym niezrozumieniem prawa, na mocy którego piękno miast nawarstwia się, a
nie kreuje poprzez jednorazowy i jednolity wysiłek. Przed wojną, różni bełkotliwi
moderniści wymyślali na wiktoriańską brzydotę i norymberszczyznę śródmiejskiej
kamienicy warszawskiej, nie rozumiejąc, że jeszcze za 50 lat jej pospolitość przeobrazi
się w urodę. Po wojnie jacyś londyńscy idioci mieli jakoby się wyrazić, że są wdzięczni
166Hitlerowi za zburzenie niektórych dziewiętnastowiecznych dzielnic, i że na pustych
placach w sercu Londynu oni dopiero pokażą co potrafią, co piękne i wartościowo, i
nieprzemijające. Ciekawym, co pokażą, co będzie w stanie zastąpić dorobek. Niektórzy z
nich mieli jakoby dodać, że zazdroszczą warszawskim architektom ich szansy. W dekadę
później mają już odpowiedź. Tak więc, jak jestem za Le Corbusierem, za linią prostą,
rytmem form, kształtowaniem bryły i wielkich płaszczyzn, za szkłem, żelbetem i
prefabrykacją, daleki jestem jednak od ich absolutyzacji w krajobrazie miast. Ale
propozycja komunistów, aby z pejzażu tego wyeliminować nowoczesność i zapełnić go
reprodukcją dawności, wydaje mi się nieporozumieniem, bezsensowną sprzeczką, w
której głupi i mocny każe zamknąć twarz tym, co wiedzą lepiej.

Być może, że za sto lat komunistyczna gigantomania, "bliski każdemu człowiekowi" - jak
oni to mówią - patos, blichtr fałszywego zdobnictwa, pstrokacizna wystroju, a zatem
nowobogackość i trywialna rozrzutność spatynują się z czasem jak pseudogotyckie
drapacze chmur z fin de si~ecle. owego Manhattanu. Na to trzeba będzie długo czekać,
a ponadto wynik jest niepewny. Amerykańskie dorobkiewiczostwo dalekie było od
uniformizmu, dopuszczało rozmaitość, niekonwencjonalność, nonkonformizm, błądziło
pomiędzy prawdziwym artyzmem i wszechobecną spuścizną przeszłości, szanowaną, a
nawet bardzo w cenie. Nic nie wskazuje natomiast, że reszta Warszawy nie będzie
wyglądać cegła w cegłę jak Marszałkowska Dzielnica Mieszkaniowa - od Bielan po Dolny
Mokotów, od Woli po Wawer - dość koszmarna wizja.

Warszawa jest terenem dziwnych zmagań. Pisałem o tym dużo w "Tygodniku
Powszechnym" i mimo że cenzura kastrowała sens wywodu, odzew był zdumiewający.
Polska zafascynowana jest odbudową Warszawy i komuniści robią świetny interes na
utożsamianiu swych czynów z pragnieniami narodu. Na pewno mają rację, gdy twierdzą,
że nikt inny, poza nimi, nie zdobyłby się na tak kompleksowy wysiłek w tej mierze:
koncentracja wszystkich środków wytwórczych w rękach państwa okazała się w danym
wypadku pomocą, nie przeszkodą, przynajmniej w wymiarze materialnym. Ale jest w tym
i cena: przerażająca homogeniczność koncepcji, na którą społeczeństwo nie ma
żadnego wpływu. Że zaś dom, ulica, miasto to nie obraz, na który można nie patrzeć,
gdy się nie ma ochoty, trudno jest w tej chwili ustalić, co jest zyskiem, a co stratą. Książki
pójdą kiedyś na makulaturę, ale domy zostaną i będziemy z nimi żyć przez stulecia.
Nazwiska aktualnych politruków od architektury - Minorski, Goldzamt, Sigalin,
Skibniewski - popadną w zapomnienie, lecz ich serwilizm wobec pozaarchitekturowych
idei będzie straszyć nasze wnuki. Wobec architektów, którzy jeszcze przed wojną
zaczynali odciskać swe nazwiska na międzynarodowym terenie, komuniści zastosowali
skuteczną miksturę przymusu z przekupstwem; tylko niewielu umiało się jej
przeciwstawić. Podziały są wyraźne: różni Pniewscy tyją na rządowych faworach i
wznoszą coś, na co się nie chce spoglądać, Jerzy Sołtan nie zbuduje niczego i wegetuje
na nauczycielskiej posadce; pomiędzy tymi dwoma biegunami lawiruje ostrożnie Jerzy
Hryniewiecki z kilku satelitami, a co z ich kunktatorstwa wyniknie, nie wiadomo.

167Natomiast po wojnie, gdy komuniści mieli w głowie tylko polityczną rozgrywkę i władzę,
sławny architekt polski Maciej Nowicki - współtwórca gmachu Onz w Nowym Jorku - i Le
Corbusier postanowili rozpisać konkurs na międzynarodową odbudowe Warszawy i
zaprosić wszystkich Niemeyerów, Aalto, Saarinenów do współpracy. Urbaniści
rozprawiali o jedynej okazji w dziejach, o rekompensacie za kataklizm, o największym w
historii uzbrojonym terytorium miejskim pod całościowe planowanie, o odwróceniu
Warszawy frontem do Wisły, o najpiękniejszym mieście świata, jakie powstanie w wyniku
takiego przedsięwzięcia. Nie wiadomo co by z tego wynikło, ale szybko stało się
wiadome, że co dotyczy Warszawy, decyduje się w Moskwie. Zamach na prawdziwą
internacjonalizację upadł, odbudowa potoczyła się drogami starego urbanistycznego
grzechu, to znaczy ze skarpy na zachód, czyli jak uprzednio od rzeki ku mazowieckim
płaszczyznom, czyli na przekór pryncypiom, które dały piękno Rzymu, Paryża, Pragi,
Budapesztu - miastom zdobnym w rzekę. Niebawem zaczęły się dobroduszne
rekonstrukcje: Krakowskie Przedmieście - w istocie jedna z najpiękniejszych ulic Europy
- Nowy Świat, założenie pałacowe Senatorskiej, Miodowej, Długiej, Mariensztat, Stare
Miasto. Po czym na Muranowie, pomyślanym jako architektura osiedlowa, zaczęto
"uszlachetniać", przylepiać gzymsy, fryzy, kapitele jak brody, brwi i wąsy
Nabuchodonozora w małomiasteczkowym teatrze. Po czym wtoczył się walec
socrealizmu, polityka wkroczyła z całą mocą w plany śródmieścia, pogrzebano
nowoczesną urbanistykę z jej podstawowymi koncepcjami centrum i banlieue, czy
corbusierowskiego wertykalizmu; w ich miejsce odgrzano receptę Haussmanna, tylko
modyfikowaną po marksistowsku: o ile Haussmann wyburzył Paryż, aby wtaczać weń
armaty przeciw rewolucyjnym demonstracjom, o tyle komuniści postanowili
zreorganizować zabudowę w imię przestrzeni użytkowej dla pseudorewolucyjnych, w
gruncie rzeczy wiernopoddańczych manifestacji, pierwszomajowych, październikowych.
Czyli w miejsce dla imponujących i obezwładniających pochodów, otoczone
mieszkaniowymi ulami, skąd komunistyczne termity machać będą chusteczkami
przewalającym się pod ich termitierami tłumom i transparentom. W ten sposób powstał
Mdm, kamienny tort, pokryty balkonami z głazów, obwieszony szesnastometrowymi
słupami kolumn, pomiędzy monumentalnością kapiteli wietrząca się pościel i
pomordowane na niedzielny obiad kury. Mdm powitany został w prasie jako arcydzieło
"lekkości i potęgi". Napisałem w "Tygodniku", że jest to architektura trzeciorzędnych
banków i towarzystw asekuracyjnych w Berlinie i Londynie, tylko gorsza, bo o lichej
tektonice ceglanej dowodzącej ubóstwa poprzez pretensje do georgiańskiej wytworności,
zupełnie nie w polskiej tradycji, która zawsze upatrywała prawdziwą elegancję w dobrych
tynkach. Cenzura wycięła trzy czwarte artykułu, ale to, co zostało, wystarczyło, by liczni
architekci klepali mnie porozumiewawczo po plecach.

To samo chyba czeka plac wokół sowieckiego drapacza chmur. Z projektów na pokazie
bije gigantomania i patos do dziesiątej potęgi. Jedna z plansz ukazuje rozmieszczenie
wlotów i wylotów dla pochodów pierwszomajowych, inna rzuca śmiało wizję takiej
supermanifestacji za lat dziesięć. Przypomniało mi się, jak w 1939 roku zwiedziłem
wystawę w Muzeum Narodowym pod pełną nadziei nazwą "Warszawa wczoraj, dziś i
168jutro"... Na elewacjach odwrót od stylizowanego emdeemizmu i bezkompromisowy marsz
ku pseudoklasycystycznemu zdobnictwu na jednakich, olbrzymich pudłach. Ciekawe, ile
monotonii wieje z tych sztukaterii i alegorii, tympanonów i zwieńczeń, fryzów
deklinowanych na tysiące sposobów dających zawsze ten sam efekt. Trudno wyobrazić
sobie między nimi neon, reklamę, szyld, przeznaczenie sklepu, wnęki, pomieszczenia -
kiosk z wodą sodową, apteka i cukiernia skazane są na jednakowość, czyli w
ostatecznym rozrachunku karykaturę. A gdzie narodowość tej architektury, dlaczego ma
ona być właśnie polska, skoro jej elementy są równie na miejscu w Kadyksie jak
Helsinkach?

O kumulacji musimy na razie zapomnieć, o tym, abyśmy odtworzyli w pełni "co
wymalował czas", a co spłonęło w ogniu katastrofy, nie może być nawet mowy, trzeba się
z tym pogodzić. Ale dlaczego cokół i ciężkość mają stać się emblematem i nastrojem
nowej Warszawy? Nikt nigdzie nie uznał, że tak być musi, w świętych księgach
komunizmu. Tłum ludzi na pokazach projektów świadczy o nienasyconym głodzie
nowych warszawskich Aten, lud stolicy tęskni za wielkością. Komuniści chcą dać
wielkość ilości, masy, fizycznej skali, która, niestety, nigdy nie zmieni się w jakość,
gatunek, chwałę wyższego rzędu niż triumfy statystyki. Warszawa, otumaniona
zmonopolizowaną prasą, nie wie, jak się bronić, odcięta jest od zdobyczy i rozeznań,
które ludzkość już poczyniła i stale czyni w tej dziedzinie. Straszliwy rozgardiasz pojęć.
Usiłował wprowadzić weń pewien ład pewien pan, przemawiający na zaimprowizowanej
dyskusji na pokazie. Powiedział mniej więcej: "Warszawa to miasto pokoju... Gołąb jest
symbolem pokoju... Ten plac, jak on tam, aha Stalina, jest placem pokoju... Dlaczego
więc nie ma na nim ani jednego gołębnika? Przyzwoitego gołębnika dla ptaków
Warszawy, ptaków pokoju, warszawskich ptaków..."

Karuzela niezrozumień, bełkot, zgiełk, huśtawka pomyłek."

ocenił(a) film na 9

Piękny film. Polskie kino ma bardzo piękne tradycje.

ocenił(a) film na 9

Atmosfera, jak z najlepszych lat Hollywood. Te lekkie przerysowanie rzeczywistości. I sposób kręcenia, prowadzenie akcji, jak w "starym kinie", sprzed wojny.
Idealna, lekka komedia.
Niezłe Ziółko było z tego Ziółki :D

ocenił(a) film na 7
Curious_321

Taa....Ach ten Ziółko.
Najbardziej jednak ujęła mnie Malikowa. I ten jej tekst: "A ile to pieniędzy kosztowało".;):) Twarda babka. Najlepszy moment był jak ich zasypało, można się uśmiać....

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones