której twórca stara się co chwila ci zaimponować tym że widział "Johnny Guitar" i filmy Fullera oraz zna Joyce, a nawet Chandlera.
Tam i sam mamy niby jakąś głębię i poetykę i oczywiście politykę
(mieszkaniec Księżyca który się przeprowadza bo Rosjanin recytuje mu Marksa, a Amerykanin wciska Coca-colę ma w sobie łączyć wszystkie trzy jak mniemam...), ale oczywiście widz który chce coś "dostać" musi wykonać niezłe wygibasy interpretacyjne.
(moje rozumienie ostatniej sceny umieszczam na samym spodzie - jest to film tak afabularny że chyba nikomu krzywdy spoiler nie zrobi, ale niech będzie tak dla zasady)
Chociaż trzeba przyznać że "Jestem Ferdynand" było nawet całkiem śmieszne przez pierwsze 5 razy, samochód oświetlany kolorowymi latarkami nocą fajnie wyglądał, a przedstawienie dla amerykańskich turystów miało w sobie jakiś urok.