Martin McDonagh jak zwykle wzbudził we mnie mieszane uczucia. Styl Guy'a Ritchie'go doprawiony niesmacznymi dowcipami tylko wkurzał, ale scenariusz zdawał się być majstersztykiem. Tak więc oglądałem "Sześciostrzałowiec" na zmianę, a to waląc się poirytowany w czoło, a innym razem pozytywnie zaskoczony kiwając głową.
Nie dziwi mnie, że reżyser tuż po tym krótkim metrażu znalazł producentów na większe przedsięwzięcia (bo realizacja jest świetna), lecz to że przez kolejne 10 lat nie dojrzał by znaleźć w końcu własny styl i utemperować trochę dowcipy. Kolejne dwa filmy będą więc takie same... Jeśli podobał wam się ten, śmiało możecie sięgać po resztę.