(...) Jon Turteltaub nie wydaje się zapalonym znawcą horroru, choć do kilku z nich − świadomie lub też nie − nawiązuje. Strawna scena, w której megalodon wywołuje panikę na przeludnionej plaży, bezwstydnie rip-offuje kluczowe sekwencje ze „Szczęk”. Brakuje tu jednak ukłonu dla oryginału; Turteltaub nie puszcza widzom oka i w rezultacie nie wiadomo, czy odwołanie było zamierzone. Kiedy indziej − zabieg to równie bezcelowy − przypomina „The Meg” pozycje z ciut niższej półki. Jonas Taylor to więc wykapany Bill Johnson (Johnny Messner) − beefcake ze znienawidzonej kontynuacji „Anakondy”; pozostali zaś bohaterowie bywają równie przerysowani jak postaci z serii „Sharknado”. W jednym rzędzie z „Rekinadem” stawiają film zaskakująco marne efekty specjalne. Budżet „The Meg” był kolosalny, a na ekranie nie widać tego wcale: przeskakujący nad statkiem rekin prezentuje się trochę konsolowo i mocno film sabotuje, podobnie zresztą jak inne komputerowe imaginacje (nawet ujęcia na morską wodę, która tak często faluje za plecami bohaterów, wygenerowano niedbale). Na dokładkę uderza przewidywalność scenariusza (wiadomo, kto i kiedy wpadnie do oceanu; wiadomo, w którym momencie nastąpi „niespodziewany” atak wodnej kreatury), a Statham wspina się na wyżyny aktorskiej nędzy. Jego heroizm jest wręcz komiksowy, a rolę oparto na samych stereotypach − traktowanych zbyt uroczyście. Statham gra bardzo na serio − choć nie powinien, bo występuje w horrorze sci-fi o prehistorycznym zabójcy.
Pełna recenzja: #hisnameisdeath