Ojciec – były pisarz, po pertubacjach z agentem nie może niczego wydać. Nauczyciel. Matka – kura domowa, pod wpływem męża zaczyna z powodzeniem pisać (jej tekst ląduje w NYT). Starszy syn – gra na gitarze, czyta, we wszystkim słucha ojca. Młodszy syn lubi piwo i chce być instruktorem tennisa. Film zaczyna się w momencie, gdy rodzice postanawiają się rozejść.
Ten film to całkowicie oryginalny film, powstały na dokonaniach Wesa Andersona, Woody’ego Allena, Kevina Smitha i chęci skopania dupy „American Beauty”. Film, w którym nie wiadomo czego jest więcej: tragedii, emocji czy jaj. Nie ma tu jakiejś konkretnej fabuły, to raczej zbiór krótki epizodów trwających po 2-3 minuty ułożonych chronologicznie, które układają się na fragment historii rodziny. Początek od biedy tu jest, ale zakończenia już brakuje. Film się urywa w momencie, kiedy kilka wątków pozostaje zamkniętych, ale cała historia nadal jest otwarta. Strasznie to wkurwia. Bo film jest cholernie dobry. A tu po 70 minutach ciach.
Realni bohaterowie to jedna z zalet. Syn nie potrzebuje powodu – jeśli ojciec mówi, to tak jest. Nie ważne, czy chodzi o przeczytanie lektury szkolnej, czy zerwanie z dziewczyną dla innej. Przeciwieństwem jest tu młodszy syn, który chce być instruktorem tennisa, czego odradza mu papa na zasadzie „bo tak”. Buntuje się przeciw temu, a jedynym wyjściem z sytuacji jest matka... Tylko co dalej?
W jednej ze scen młody siedzi w bibliotece. Zauważa jakąś laskę, idzie między półki i wali konia, rękę wycierając o grzbiety książek. Grając z ojcem w ping-ponga przeklina ilekroć zepsuje a na końcu rzuca w ojca paletką. Starszy siedzi obok laski na łóżku i schyla się, chcąc chyba pocałować ją w kolano. Ona: „Czy ty...?” a on się wystarszył, podniósł łeb i rozwalił dziewczynie nos. Gdy ojciec się dowiedział, że jego starszy syn zagrał piosenkę Floydów na koncercie twierdząc, że to jego autorksa piosenka, powiedział: „wykonał własną interpretację”.
O, i jeszcze o muzyce – jest świetna. Oprócz „Hey You” (leci też w wersji akustycznej, przyspieszonej) jest mnóstwo innych brzmień, świetnie dopełniając obraz, i których dobrze się słucha.
I taka dziwna errata – ojciec taki znawca, a „Hey You” nie poznał i dał się w konia zrobić.:/
Świetna i mądra zabawa. Trzeba zobaczyć!
8+/10.
Ojciec jak ojciec, ale żeby na sali pełnej ludzi nie znalazł by się ktoś kto nie zna tej piosenki Pink Floydów?
Poza tym znakomity film.