Książka mnie raczej zmęczyła. Ale pokładałem ogromne nadzieje w filmie, bo podobną sytację miałem w przypadku "Godzin". Film jest jednak całkowicie zmarnowany. I nie chodzi tu o wierne zekranizowanie powieści i o różnice w porównaniu z oryginałem. Wątek miłości między obydwojgiem bohaterów jest tak blady, że aż niemiło. Chemii między Wilsonem a Danse niemal ilości śladowe. Całe piękno tej historii miłosnej zawarte jest w końcowej scenie spotkania po latach. W taki sposób powinna zostać przedstawiona ich historia. A tak ani nie wzrusza ich miłość, ani nie smuci los Buddy'ego. Staruszka umiera z imieniem Harris na ustach, a w głowie pytanie - i nad czym tutaj się rozczulać?
Gdybym nie czytał książki pomyślałbym, że wszystko skupia się wokół jakiegoś mało istotnego skoku w bok dwojga przypadkowych ludzi. A przecież nie o to w tym wszystkim chodziło...