Leniwy montaż, statyczne zdjęcia, oklepana, orkiestralna muzyka - ale to by w sumie nie przeszkadzało. Kłopot w tym, że film, mimo ciekawej historii i takiej obsady, jest dość nudnawy. Główne role grają Peck i Moore, pomiędzy którymi nie ma żadnej "chemii". Pierwszy wychodzi na nudnego dziadygę, drugi to irytujący podstarzały playboy i każdy z nich recytuje kwestie jakby do siebie. Zresztą pozostałe postacie generalnie są nudne i nierozwinięte, mimo że dobrze zagrane i z potencjałem. Przede wszystkim zaś chronicznie brakuje napięcia. Myślę, że to wszystko kwestia słabego reżysera. McLaglen miał jakiś taki dar to przerobienia nawet najlepszej historii w coś co najwyżej przeciętnego.
Odniosłem takie samo wrażenie. Totalny brak polotu. Moore mocno trzymał się z tym reżyserem i Johnem Glenem, a niestety efekty nie zawsze były udane. Mam wrażenie, że wiele ze swych filmów z tego okresu Moore realizował po znajomości, bo znał prywatnie masę aktorów ze starej ligii, co pewnie było karta przetargową do uzyskania zielonego światła na produkcje.