"Wschodzące słońce" Philipa Kaufmana, należy do tej nielicznej grupy filmów, które można nazwać niewątpliwie dobrymi, bądź zadawalającymi ekranizacjami. Nie zawsze wiernie trzyma się on pierowozoru, ale w sumie wychodzi mu to na dobre. Film jest momentami spójniejszy niż książka, akcja jest bardziej uporządkowana, no i jeszcze Connery i Snipes.
Jednakże książka ma też swoje atuty. Michael Crichton, może był za mocno podeskscytowany po tym jak Spielberg zakupił jego "Park Jurajski", właśnie czasami jakby miał pewne zastoje w akcji, czasami wydawało się, że jakby o czymś zapomniał, ale jak to często u niego bywa, w jego powieściach znajduje się dużo ciekawych opisów. Tu znalazł się taki dość spory opis fascynującej kultury Japońskiej. Niestety cały ten wątek w filmie jest potraktowany dość pobierznie. Faktycznie dzięki temu uzyskujemy dobry film akcji, ale czasami denerwowało mnie to, że John Connor wie tyle o Japończykach, i nagle sobie o tym przypomina. W książce akurat to było zdecydowanie lepiej zrobione. No cóż "Biznes to wojna", jak mawiają Japończycy (za książką Crichtona ;)), pewnie właśnie dlatego postanowiono zrobić z tego dobrą sensację, w sumie nawet lepszą niż w oryginale, ale nie zapominajmy, że książka nie była tylko sensacją, a reszta w filmie się prawie nie znalazła.