Rok temu widziałam po raz 1. W kinie. Nie wiedziałam za bardzo wtedy co o tym myśleć.
Wczoraj widziałam po raz 2. Odpowiedni klimat zrobiłyśmy sobie w domu - czyli świeczki rozrzucone na podłodze. Już od dłuższego czasu nasączam się soundtrack'iem, którego słucham m walkman'ie non stop. Często po prostu wyłączam się z otaczającego mnie świata i angażuję wszystkie zmysły w dżwięki z kasety. A jest naprawdę warto. Film sam w sobie daje potwornego kopa, a w połączeniu z muzą to mieszanka wybuchowa. Lou Reed na ścieżce brzmi aż psychodelicznie ze swoja nastrojową balladką.
Pewinie kiedyś ten film nie będzie robił na mnie takiego wrażenia, ale jedno wiem.
Za każdym razem, gdy go oglądam odkrywam coś innego, dopatruję się innych szczegółów.
Ale chyba pan Lynch po prostu bawi się świetnie emocjami swoich wielbicieli i przeciwników.