Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/%22Devs%22%3A+Kwantowe+upiory%2C+krzemowe+zbrodnie-137276
HOTSPOT

"Devs": Kwantowe upiory, krzemowe zbrodnie

Podziel się

Marcin Stachowicz przyjrzał się dla nas serialowi Alexa Garlanda "Davs".

W trakcie społecznej izolacji ludziom podobno dobrze wchodzi kultura pandemiczna, wszystkie te filmy, gry i książki o zabójczych wirusach i katastrofach ekologicznych. Pochłaniane oczywiście dzięki szerokiemu dostępowi do internetu. Skoro więc mamy więcej czasu, możemy go wykorzystać na dopieszczenie lęków przed tym, co na kwarantannie ułatwia i umila nam życie. Obejrzyjmy sobie "Devs" Alexa Garlanda, który właśnie na dobre rozkręcił się w HBO GO. 


"Przyszłość jest teraz" – pasuje do wszystkiego, prawda? Możemy tak nazwać think-tank, program partii politycznej, cykl artykułów, vlog o nowych technologiach. Albo wykorzystać jako slogan reklamujący adidasy. Idealnie pojemny, idealnie pusty – nie mówi nam nic ani o teraz, ani o jutro. Futuryzm stał się dzisiaj retro opakowaniem dla nostalgików, skrywając fajną akcję i podniecającą estetykę, ale także – miałkość intelektualną. "Nie ma już frajdy z wyobrażania sobie mrocznego jutra, kiedy mroczne jutro czai się za rogiem" – pisał niedawno Kuba Popielecki (artykuł Kuby o cyberpunku można przeczytać TUTAJ), a ja mogę mu jedynie przyklasnąć i wrócić do oglądania serialu "Rok za rokiem", w którym idea futurystycznej "powszedniości" i podobieństwa do tego, co za oknem, doczekała się swojej pełnej realizacji.

Nie oznacza to jednak, że science-fiction nie ryje gleby w poszukiwaniu przekonujących dystopii. Jeśli rzeczywiście jest tak, że obecnie to fantasy – za sprawą bezprecedensowej popularności "Gry o tron" czy, podobno, netfliksowego "Wiedźmina" – wygrywa walkę o uwagę publiczności, bo lepiej pasuje do świata opartego na podziałach, lękach i wojnie wszystkich ze wszystkimi, to zalążków nowego średniowiecza możemy szukać także w miejscach intuicyjnie najmniej oczywistych. Na przykład w technologicznym królestwie Doliny Krzemowej.  

Szlachta wie lepiej

Nie chcę oczywiście dissować biednego średniowiecza – epoki niesłusznie oczernianej przez renesansowych ideologów jako "czas barbarzyństwa i ciemnoty". Chodzi raczej o pewną, mniej lub bardziej skrywaną, skłonność techno-magnatów z Kalifornii do feudalizowania rzeczywistości społecznej – budowania piramidy wpływów i zależności, na której wierzchołku znajduje się arystokracja umysłowa, czyli nie kto inny, jak właśnie szefowie start-upów i pracownicy szeroko pojętej branży technologicznej. 

Zamknięci w domach przez pandemię i z pustymi obietnicami państwa, z coraz większą nadzieją spoglądamy w kierunku Doliny Krzemowej.
Marcin Stachowicz
Powiązania różnych prominentnych postaci z Doliny Krzemowej – choćby Petera Thiela i siateczki jego akolitów – z ruchem neoreakcjonistów to temat licznych książek i artykułów prasowych, między innymi "Nowego Dzikiego Zachodu" Coreya Peina (w przekładzie Barbary Gutowskiej-Nowak). Peinowi, nie bez przyczyny, dostało się za uprawianie prywaty i słabo maskowaną pogardę dla, jak sam ich nazywa, "techno-świrów", co najlepiej widać tam, gdzie tekst staje się typową "wcieleniówką" – reportażem z nieudanych prób zaistnienia w środowisku start-upowców. Śledztwo dotyczące postępującej radykalizacji branży, a wraz z nią – wyłaniania się różnych dziwacznych idei politycznych w rodzaju "nacjonalizmu nerdów" – to jednak rzetelny przegląd technologicznego utopizmu. Zwolennicy przekazania władzy w ręce szefów cyberkorporacji przyznają z rozbrajającą wręcz szczerością, że rządy Doliny Krzemowej oznaczałyby w jakimś sensie powrót do systemu feudalnego, gdzie kasta najbogatszych i najlepiej wykształconych obywateli cieszyłaby się otwartym przywilejem stanowienia prawa w zgodzie z własnym – i rzekomo najlepszym także dla reszty społeczeństwa – interesem. "Tytani branży high-tech mogliby nas uratować przed globalną ruiną. Niestety, boimy się arystokracji bardziej niż apokalipsy" – cytuje jednego z apologetów high-techu Pein. Powinniśmy więc zaufać i czekać, aż technokracja rozwiąże wszystkie najbardziej palące problemy współczesnego świata – administrację państwową zastąpi algorytmem, tradycyjną walutę – bitcoinem, a pracowników – robotami. 

Można się z tego śmiać i traktować jako czcze marzenia odklejonego od rzeczywistości bąbelka najlepiej zarabiających programistów i inwestorów z branży venture capital. Problem w tym, że, zamknięci w domach przez pandemię i z pustymi obietnicami państwa, z coraz większą nadzieją spoglądamy w kierunku Doliny Krzemowej. To ona dała nam możliwość sprawnej komunikacji w warunkach odosobnienia, zabijania nudy serialami, prowadzenia wideokonferencji i zamawiania jedzenia przez Uber Eats. To właśnie na platformie streamingowej polscy "kwarantanniści" mogą zobaczyć jeden z najciekawszych gotyckich portretów Nowego Dzikiego Zachodu, czyli "Devs" Alexa Garlanda. Jest to zresztą fascynujący paradoks – ciesząc się względną wolnością komunikacyjną, której nie byłoby w obecnej sytuacji bez cyberkorpów i ich "cudownych" wynalazków, oddajemy się bezkarnemu fantazjowaniu o tym, jak może wyglądać świat, kiedy macki Doliny Krzemowej zaczną przekraczać kolejne granice, uzurpując sobie władzę nie tylko nad ludzkim życiem, ale także nad czasem i przyczynowością. 

Garland słynie z tego, że jego wizje nowych technologii oraz pozaludzkich światów balansują na granicy hiperrealizmu i metafizyki, idealnie wpasowując się w ludzką skłonność do ubierania lęków w formę mitów czy przypowieści. Kampus technologicznej korporacji Amaya jest o wiele bardziej google'owski niż rzeczywista siedziba Google w Mountain View, raczej pstrokata niż surowa. Minimalistyczny, betonowy biurowiec – gładki i sterylny niczym chirurgiczne rękawice – otrzymuje swój kontrapunkt w postaci górującego nad siedzibą firmy posągu dziewczynki o szklanych, przenikliwych oczach. To sceneria jakby żywcem wyjęta z gotyckiego horroru, personifikacja wielkich ambicji i jednocześnie symbol projektu technologicznego, którego skalę i konsekwencje można opisać właściwie jednym słowem – upiorne. Szef Amai, Forest, wyznaje radykalną teorię determinizmu, w myśl której każde wydarzenie we wszechświecie zostało z góry fizycznie ustalone, a coś takiego jak wolna wola po prostu nie istnieje. Zasoby finansowe i ludzkie pompuje w pracę nad wszechwiedzącym komputerem kwantowym – maszyną obdarzoną nadludzkim wglądem, potrafiącą obliczyć przyczynę i skutek wszystkiego, co już zaszło i co dopiero zajdzie. Projekt "Devs" ma być więc krzemowym odpowiednikiem biblijnego proroka albo nawet – samego Boga. 



Strażnicy świątyni

Cyberkorpy przypominają parapaństwa z fantazji Petera Thiela, w których dominującą formą rządów nie jest już merytokracja, lecz coś na kształt technologicznego klerykalizmu.
Marcin Stachowicz
Już zresztą sam tytuł serialu podsuwa określone tropy religijne. Potraktujmy "v" jak ostrokątne "u", a wyjdzie nam "deus" (czyli przy okazji nawiązanie do innego filmu Garlanda, "Ex machiny"). Popracujmy chwilę z innymi skojarzeniami, a z "Devs" wyłoni się "Devils". Banalność tych nawiązań kłuje w oczy, ale jednocześnie wskazuje wyraźny kierunek serialowej trwogi – to nie technologia sama w sobie ("devs" to oficjalnie skrót od development, co oznacza po prostu korporacyjny dział rozwoju) budzi brak zaufania, lecz forma władzy, która się za nią skrywa. W wywiadzie dla magazynu "Quartz" Garland mówił dziennikarzom, że w ramach przygotowań do produkcji odwiedził m.in. laboratoria projektu Quantum Google i rozmawiał z członkami zespołu pracującego nad procesorem kwantowym i kwantowymi algorytmami. Jego obserwacje pozostają tożsame z książkowymi doniesieniami Peina: korporacje z Doliny Krzemowej, twierdzi Garland, w pędzie do bogactwa i wpływów dystansują nawet finansjerę z Wall Street. Jeśli bowiem Wall Street nie mydli obywatelom oczu i motywuje własną działalność zachłannym pomnażaniem zysku, cyberkorpy odmieniają przez wszystkie przypadki słowa "postęp" i "misja", jednocześnie skupiając w swoich rękach coraz większą władzę ekonomiczną i polityczną. Przypominają parapaństwa z fantazji Petera Thiela – wielkiego zwolennika secesji i samostanowienia Doliny Krzemowej – w których dominującą formą rządów nie jest już merytokracja, lecz coś na kształt technologicznego klerykalizmu. 

Porównanie kalifornijskich przedsiębiorstw do kultów religijnych jest o tyle zasadne, że branża przedstawia niemal każdy swój produkt w kategoriach potencjalnego game-changera – zmieniającego ludzkie życie objawienia – kiedy w większości przypadków chodzi po prostu o ulepszenie już istniejącej technologii. "Nowy model smartfona prezentuje się nam niczym przedmiot czci, świecką wersję kościelnych dewocjonaliów. Konsumenci i fani reagują na taką ofertę z gorączkowym, czasami wręcz ekstatycznym entuzjazmem. A kultom nigdy nie należy ufać. Po prostu nigdy" – mówi Garland. W "Devs" krzemową "osobliwość" przykrywa kołderka mistycyzmu, która – przynajmniej na poziomie estetyki – pochodzi raczej z retro-fantazji potentatów technologicznych (Thiel jest np. wielkim fanem Tolkiena, Bezos – "Star Treka", o Musku nie ma w ogóle co wspominać), a nie z naszej rzeczywistości. Kwantowy superkomputer to Rzecz przez duże "R" – zamknięty w przypominającym Al-Kabę monumentalnym relikwiarzu artefakt z innego świata, przedmiot bardzo piękny i bardzo obcy. W świecie serialu jest to prawdziwy, a nie zmistyfikowany game-changer, start-upowa wersja Monolitu z "2001. Odysei kosmicznej". Na objawienie, które ze sobą przynosi, Sergei – jeden z bohaterów "Devs", genialny informatyk i główny "punkt zapalny" sensacyjnej intrygi – może więc zareagować tylko w jeden sposób – paraliżującą ciało i umysł trwogą. 

Źródeł gotyckiego przerażenia nie należy jednak szukać w samym istnieniu "osobliwości", ale w jego politycznych konsekwencjach. Świat "Devs" to nasz świat – pozbawiony złudzeń co do rzeczywistych intencji cyberkorporacji oraz techno-utopii, które nam oferują. "Ludzie boją się firm technologicznych. Bardzo" – mówi Forestowi polityczka reprezentująca Kalifornię w amerykańskim Senacie. Tyle że, jak trafnie zauważył w swojej recenzji Jakub Majmurek, na ten lęk nie mamy demokratycznego antidotum: państwo może grozić i stroszyć piórka, ale jego instytucje nie posiadają narzędzi, by zrozumieć, co za zamkniętymi drzwiami robi Amaya i jakie stwarza zagrożenie dla dotychczasowego porządku politycznego. Sprywatyzowanie nieograniczonej władzy nad ludzkim życiem i zastąpienie podmiotowości wolą algorytmów skutkuje natężonym ruchem ku separacji – parapaństwo Foresta ustanawia własny system bezpieczeństwa, bez skrupułów łamie prawo i zakłamuje rzeczywistość w sposób przywodzący na myśl rozgrywki zimnowojenne. Symbolem tej nowej-starej władzy jest demoniczny szef ochrony Amai – emerytowany agent CIA Kenton – który bez ogródek przedstawia filozofię swoją i firmy: rozjechać wszystkich sygnalistów i dysydentów czołgami, jak na Placu Tiananmen. Liberalne USA to w tej optyce kwintesencja słabości, wzorem są natomiast autorytarne, konsekwentnie nastawione na realizację własnych interesów Chiny. 


Staje się to wszystko w dwójnasób przygnębiające, jeśli weźmiemy pod uwagę, że na naszych oczach odradza się wiara w silne rządy, a ludzie chwalą Państwo Środka za skuteczną walkę z koronawirusem, zapominając jednocześnie, że to właśnie autorytarna chińska administracja ponosi odpowiedzialność za wybuch pandemii. Forest, wspaniale zagrany przez Nicka Offermana, stylizuje się na przyjaciela ludu i ascetycznego mędrca – dobrodusznego posthippisa we flanelowych koszulach, który serwuje swoim pracownikom pseudofilozoficzne slogany, a dobrze wykonaną robotę kwituje upalonym "Cool, bro". W jądrze Amai drzemie jednak grzech pierworodny całej Doliny Krzemowej – zbudowali ją skrajni indywidualiści za pieniądze rynkowych spekulantów, prywatyzując technologie, które – tak jak internet – pierwotnie były własnością publiczną. Ta założycielska skaza pokutuje dzisiaj myleniem dobra ludzkości z partykularnym interesem własnej klasy społecznej. A strategii sprzedażowych – z religią. Bajecznie bogaci faceci z dyplomami Stanfordu mają już zresztą idealnie skrojone pod siebie wyznanie – jest nim singularytarianizm, wiara w nadejście "osobliwości" – bezcielesnych świadomości, superszybkich komputerów, energii czerpanej bezpośrednio z gwiazd – która zawiera także obietnicę najwyższej i trwałej władzy dla umysłowej arystokracji. To przede wszystkim wiara w siebie i w zaspokojenie własnych potrzeb: wiecznego życia, wszechwiedzy, nadludzkich mocy, prywatnego hiperszybkiego transportu. Dla nas techno-magnaci mają, na pocieszenie, wideo-czacik na kwarantannie. Oraz wielką jak galaktyka bazę seriali. Zdrową, pożywną paszę obojętności. 

Pein: "I choć zapewne nie uda im się osiągnąć wszystkiego, o czym marzą, nie ma cienia wątpliwości, że owa hiperelita będzie czerpać korzyści z każdej nowej technologii stworzonej przez społeczeństwo (). Nie będzie to bynajmniej sytuacja bez precedensu. Zupełnie tak samo postępowali zepsuci królowie w zamierzchłych czasach. Do kata z nimi".

***

Pracując nad artykułem, korzystałem m.in. z:

Jamie Bartlett, "Ludzie przeciw technologii. Jak internet zabija demokrację (i jak ją możemy ocalić)", przeł. Krzysztof Umiński, Katowice 2019.
Adam Epstein, "In "Devs", creator Alex Garland sees Silicon Valley for what it really is", "Quartz" z dnia 27 marca 2020, do przeczytania TUTAJ
Jakub Majmurek, "Cyfrowy kapitalizm przeciw wolnej woli", "Tygodnik Powszechny" nr 14/2020. 
Corey Pein, "Nowy Dziki Zachód. Zwycięzcy i przegrani Doliny Krzemowej", przeł. Barbara Gutowska-Nowak, Kraków 2019. 
Jakub Popielecki, Cyberpunk 1997, "Filmweb.pl" z dnia 14 marca 2020, dostęp TUTAJ
25