Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/Rozmawiamy+z+Jeffem+Goldblumem-129876
WYWIAD

Rozmawiamy z Jeffem Goldblumem

Podziel się

Aktor promował w Wenecji "The Mountain" o słynnym specjaliście od lobotomii.

Jeff Goldblum to niekwestionowana ikona amerykańskiego kina. Ilość kultowych filmów, w których wystąpił ten wybitny aktor, jest godna podziwu. W trakcie tegorocznego Festiwalu Filmowego w Wenecji zadebiutował najnowszy film z jego udziałem – "The Mountain" w reżyserii Ricka Alversona. Ekscentryczny artysta opowiedział nam o swojej najnowszej roli, lobotomii i erotyźmie; o tym, jak postrzega kultowość swojej osoby i o wdzięczności, którą nieustannie odczuwa dla swoich fanów.

***


Diana Dąbrowska: "The Mountain" wydaje się czymś zupełnie nowym dla Ciebie i Twojej kariery. Jak trafiłeś do tego projektu?

Jeff Goldblum: Patrząc wstecz na moją karierę, muszę przyznać, że naprawdę byłem szczęściarzem, pracowałem z utalentowanymi filmowcami, aktorkami i aktorami. Miałem okazję nawet występować w kilku scenach z samym Davidem Bowiem w "Into the night" Johna Landisa. Mając tę wiedzę i doświadczenie, mogę cię zapewnić, że Rick Alverson wydaje mi się szalenie oryginalnym reżyserem, który będzie nas stale zaskakiwał i którego nowe produkcje będziemy wyczekiwać. To widać już w jego wcześniejszych filmach – "Komedii" i "Rozrywce". To dzieła niezwykle niepokojące, mroczne, intrygujące. Uwielbiam tego typu filmy, które operują formą w opowiadaniu historii, są kinem czystym i niezwykle autentycznym. Rick wciąż pozostaje dla mnie zagadką – nie wiem, co napędza jego wizje, co go motywuje, cały czas próbuję rozszyfrować wszystkie warstwy znaczeniowe w "The Mountain". Cała ekipa z wielką pasją powiła ten filmowy "owoc miłości". Jestem bardzo dumny z końcowego rezultatu. 

Twoja postać oparta jest na autentycznym lekarzu Walterze Freemanie. Co o nim wiedziałeś przed rozpoczęciem zdjęć?

Zarówno ja, jak i Rick próbowaliśmy dotrzeć do rodzin pacjentów Freemana. Niezwykle ważnym przeżyciem była rozmowa z córką kobiety, na której Freeman przeprowadził lobotomię. Udało nam się odnaleźć listy, w których pacjenci opisywali swoje samopoczucie po zabiegu. I choć w filmie proces lobotomii został pokazany w sposób minimalistyczny i bardziej sugestywny, spędziliśmy sporo czasu nad tym, żeby pojąć dynamikę tego procesu. Miałem do dyspozycji zapiski z dziennika Freemana, widziałem też kilka filmów dokumentalnych związanych bezpośrednio z jego osobą, ale też przedstawiających samą procedurę lobotomii. Do jednej z jego najsłynniejszych pacjentek należała m.in. siostra prezydenta Kennedyego, Rosemary. O tym znaleźliśmy bardzo dużo materiałów, niestety ich wydźwięk był tragiczny, gdyż ta operacja okazała się nieudana i Rosemary musiała spędzić resztę życia na oddziale zamkniętym.

Jej los podzieliło większość pacjentów Freemana?

Na początku pozwól mi wyjaśnić jedną rzecz. Dziadek i ojciec mojego bohatera byli szanowanymi chirurgami o niemałej sławie i mam wrażenie, że on też szukał sposobu na to, aby zaistnieć, wyrobić sobie własną markę, nie żyć stale w ich cieniu. Freeman rozpoczął swoją działalność jako młody lekarz tuż po II wojnie światowej, gdy na świecie było wielu ludzi, którzy nie mogli sobie poradzić ze sprowokowaną przez nią traumą. Chorzy psychicznie nie mogli wtedy liczyć na metody mniej inwazyjne jak lekarstwa czy terapia. Chcąc poprawić jakość ich życia, Freeman działał więc z pobudek dość zaszczytnych. Mało tego – facet, który był pionierem lobotomii i dokonał pierwszego udanego zabiegu w Portugalii, otrzymał nawet za to nagrodę Nobla. Mój bohater chciał iść w jego ślady, swego czasu znalazł się nawet na okładce "Times Magazine". Przez pewien czas naprawdę był zatem człowiekiem sukcesu, cenionym za swoją działalność. Dopiero dekadę później zaczęto zastanawiać się w debacie publicznej nad konsekwencjami jego zabiegów, nad tym jak rzeczywiście funkcjonują osoby po lobotomii, na ile one powracają do "normalnego", społecznego życia. Bardzo dużo osób, co można też zobaczyć w filmie, ginęło na stole operacyjnym z powodu krwotoków. Lobotomię traktowano też wówczas jako rodzaj "ratunku" dla nieakceptowanego społecznie homoseksualizmu. Ponoć aż 40% pacjentów Freemana było właśnie orientacji homoseksualnej. Pokaźną grupę stanowiły również młode mężatki, które nie chciały się podporządkować mężom; mężczyźni zmuszali je do zabiegów, udowadniając, jak bardzo były to patriarchalne czasy. To doprawdy groteskowe i obciążające Freemana, że przyczynił się do promocji myślenia, zgodnie z którym lobotomię zaczęto traktować jako ratunek dla osób o gwałtownym, porywczym usposobieniu; jako sposób niszczenia życia komuś, od kogo oczekiwało się, by był cichy i spokojny. Biorąc pod uwagę to wszystko, dziś lobotomię ocenia się jako okrutny błąd w historii medycyny.

Freeman działał więc z pobudek dość zaszczytnych. Ale dziś lobotomię ocenia się jako okrutny błąd w historii medycyny.
Jeff Goldblum
Jak znalazłeś klucz do zagrania tak kontrowersyjnej, niejednoznacznej postaci?

Bardzo zależało mi na tym, żeby ukazać "podwójność" jego osobowości. Mój bohater zachowuje się właściwie jak gwiazda rocka, zabiera z ulicy przypadkowe kobiety, z którymi spędza całe noce, upija się w hotelach do nieprzytomności... Erotyzm i alkohol w niekontrolowanych proporcjach przemieniają się w chwilowe antidotum na jego autodestrukcyjne zapędy i towarzyszące jego lekarskiej praktyce nieustające poczucie winy. Bardzo ważnym aspektem mojej aktywności na planie jest nie tylko relacja z reżyserem czy odtwórcami pozostałych ról, ale też współpraca z kostiumografem. W przypadku "The Mountain" wielkie brawa należą się Elisabeth Warn, która znała scenariusz równie dobrze jak reżyser. Dzięki pracy takich osób jak Elisabeth, kostium często pomaga mi wczuć się w postać, wejść w skórę tej obcej dla mnie osoby. Bardzo ważne są również rekwizyty – w życiu nie paliłem fajki, ale ponieważ Freeman był znany z tego, że nie ruszał się nigdzie bez niej, musiałem się z tym staroświeckim przedmiotem zaprzyjaźnić.

A czy inspirują Cię również inne dzieła przy kreacji granych przez siebie postaci? Odnoszę wrażenie, że relacja między postacią doktora a jego asystenta nawiązuje poniekąd do "Mistrza" Paula Thomasa Andersona 

Uwielbiam zarówno ten film, jak i "Aż poleje się krew" Andersona. Oglądam bardzo dużo filmów, czytam jeszcze więcej książek. Uważam, że to ważne dla aktora, aby stale rozwijał się intelektualnie. W przypadku "The Mountain" istotnym punktem odniesienia była dla mnie "Śmierć komiwojażera", która z tragikomicznym wdziękiem profanuje, jakże często wciąż kultywowany, mit "amerykańskiego snu". Uwielbiam dzieła, które ukazują tę brutalną, groteskową, skorumpowaną, chwilami wręcz kiczowatą stronę Ameryki. Polecam książkę, którą niedawno skończyłem czytać pt. "Fantasyland" Kurta Andersena, a także serię dokumentalną o szaleństwie wojny w Wietnamie Kena Burnsa. Analiza przeszłości pozwala pojąć część mechanizmów rządzących współczesną rzeczywistością. Mam wrażenie, że Ameryka uwielbia przeglądać się w lustrze, ale rzadko kiedy, spoglądając na swoje odbicie, zadaje pytania o sens czy moralność. Zawsze byliśmy i wciąż jesteśmy krajem zamieszkałym przez szarlatanów, narcyzów, marzycieli, ścigających pieniądze i odnoszącym sukcesy wyłącznie dla siebie.


"The Mountain"

Rola w "The Mountain", a także Twoje wieloletnie aktorskie emploi, skłaniają do użycia w Twoim kontekście przymiotnika ekscentryczny.

Często to słyszę, ale osobiście nie czuję się dziwakiem czy ekscentrykiem. Za młodu w nowojorskiej szkole teatralnej przyswoiłem sobie do serca jedną radę od mojej nauczycielki: nikogo nie naśladuj, znajdź własny głos i kiedy będziesz pewny swego, wyjdź na scenę i po prostu bądź. Tak też nauczyłem się grać rolę "Jeffa Goldbluma", która dotychczas wychodzi mi chyba najlepiej. 

Czy bycie "aktorem kultowym" uważasz za komplement czy ograniczenie?

To wszystko zależy od definicji. Jeśli za "kultowe" uznajemy coś, co jest niszowe, co jest uznawane za obiekt kultu przez pewną grupę ludzi, to niekoniecznie się z tym zgadzam, bo grałem w filmach, które zarobiły wiele milionów dolarów, a to zakłada dość szeroką grupę odbiorców. Jeśli jednak "kultowy" odnosiłby się do filmów jakościowych, które do dziś są obiektem refleksji i fascynacji, to nie przeszkadza mi być nazywanym "aktorem kultowym". Kiedy zaczynałem swoją karierę zależało mi tylko na tym, aby zarobić jakiekolwiek pieniądze i być dzięki temu niezależnym. Życie dostarczyło mi jednak wielu pięknych niespodzianek, stałem się aktorem rozpoznawalnym na całym świecie, dumnym ze swojej pracy. Dostałem więcej, niż się spodziewałem. Czuję z tego powodu ogromną wdzięczność dla świata i swoich fanów. 

"Ten chłopiec" stawiał pierwsze kroki w branży w jednej z najlepszej dekad kina amerykańskiego, odważnych i bezkompromisowych "Easy Riderów" i "Wściekłych byków".

Miałem wiele szczęścia. Pierwszą rolę dostałem w 1973 roku w "Życzeniu śmierci" z wielkim Charlesem Bronsonem. Wielką szkołą aktorstwa była dla mnie praca przy "Nashville" Roberta Altmana. Cóż za obsada i reżyser! Ale też Steven Spielberg, Paul Schrader, Paul Mazursky Ileż ważnych reżyserów wówczas wypłynęło i odmieniło na stałe oblicze amerykańskiego kina! Lata 80. okazały się dla mnie jeszcze łaskawsze – przełomem był bez wątpienia "Wielki chłód" Glenn Close, z którą do dziś się przyjaźnię i bardzo często przychodzi do nas na kolację. No i "Mucha" genialnego Davida Cronenberga Właśnie zdałem sobie sprawę, że role nietuzinkowych lekarzy wiele wniosły do mojej kariery! 

* zdjęcie na stronie głownej pochodzi z: Getty Images / Eamonn M. McCormack
20