Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/Wenecja+2016%3A+Rozmawiamy+z+Andriejem+Koncza%C5%82owskim%2C+laureatem+Srebrnego+Lwa+za+re%C5%BCyseri%C4%99-119400
WYWIAD

Wenecja 2016: Rozmawiamy z Andriejem Konczałowskim, laureatem Srebrnego Lwa za reżyserię

Podziel się

Autor "Raju" zdradza, dlaczego nie lubi swoich hollywoodzkich filmów.

Andriej Konczałowski, tegoroczny laureat Srebrnego Lwa za reżyserię "Raju", mówi Piotrowi Czerkawskiemu, że prowadzenie aktorów jest najprostszą rzeczą pod słońcem, zdradza, dlaczego nie lubi swoich hollywoodzkich filmów i tłumaczy, z jakiego powodu nudzą go rozmowy z dziennikarzami. 

***

Piotr Czerkawski: Ostrzegano mnie, że nie lubi Pan rozmów z dziennikarzami. Czy to prawda?

Andriej Konczałowski: Nie ująłbym tego w tak drastyczny sposób. Po prostu nudzi mnie słuchanie pytań, na które i tak nie umiem odpowiedzieć. Na przykład: "Jak i kiedy wpadł pan na pomysł realizacji danego filmu?". Ludzie nie rozumieją, że w tej kwestii nigdy nie ma reguły. Pewne idee dojrzewają w twoim umyśle przez lata, inne pojawiają się ot tak. Nie mam pojęcia, od czego to zależy i nawet nie chciałbym tego wiedzieć. Jeśli po tylu latach kręcenie filmów sprawia mi przyjemność, to właśnie dlatego, że wciąż jeszcze kryje w sobie pewne tajemnice.

Na pewno musiał istnieć jednak jakiś pierwotny impuls, który skłonił Pana do realizacji takiego filmu jak "Raj".

Oczywiście, jakieś 30 lat temu przeczytałem historię rosyjskiej hrabiny, która w czasie wojny, w Paryżu, zajmowała się ratowaniem żydowskich dzieci od Holokaustu. Ostatecznie dała się złapać i została zgilotynowana. Właśnie taki był punkt wyjścia, który jednak sam w sobie jeszcze nic nie znaczył. O tego rodzaju wydarzeniach można zrobić przecież zarówno film akcji, jak i melodramat czy nawet czarną komedię. Historia zawsze jest mało istotna, znacznie bardziej liczy się sposób jej opowiedzenia.

Pan zdecydował się na przykład na umieszczenie w scenariuszu zaskakująco dużej liczby monologów.

Chciałem wkurzyć w ten sposób swoich współproducentów. Wyobrażałem sobie, jak narzekają, że na starość głupieję i proponuję im jakąś ramotkę, w której połowę ekranowego czasu wypełniają "gadające głowy". Mnie tymczasem taki pomysł wydał się szalony, ale bardzo ciekawy. W kinie nie ma przecież nic bardziej interesującego niż obserwowanie ludzkich twarzy.

Jak w tej nietypowej konwencji odnaleźli się Pańscy aktorzy?

Potraktowałem ich trochę jak profesor egzaminujący studentów. Dla każdego z odtwórców głównych ról przygotowałem spersonalizowaną listę od pięciu do dziesięciu książek na temat epoki, o której opowiadamy. Potem zaprosiłem wszystkich na egzamin. Zamiast jednak sprawdzać ich wiedzę na temat lektur, zacząłem zadawać najgłupsze pytania, jakie tylko przyszły mi do głowy. Na przykład: "Czy masz psa? Tak? Jak się nazywa?". Uznałem, że tylko w ten sposób aktorzy będą w stanie w pełni zrozumieć swoich bohaterów, którzy też biorą na ekranie udział w swego rodzaju przesłuchaniu i nie mają bladego pojęcia, o co zostaną zapytani za chwilę.

Czy taki rodzaj pracy z aktorami stanowił dla pana szczególne wyzwanie?


Och, reżyserowanie aktorów jest najłatwiejszą rzeczą pod słońcem. To trochę jak z dziećmi albo dzikimi zwierzętami: albo częstujesz ich smakołykiem, albo dajesz klapsa. Zasadę tę stosuję we współpracy ze wszystkimi – profesjonalistami, amatorami, a nawet z własną żoną, Julią Wysockają, która zagrała w "Raju" główną rolę i – moim zdaniem – zrobiła to rewelacyjnie.

Getty Images © Pascal Le Segretain

Niektórzy specjaliści w temacie, tacy jak Claude Lanzmann, uważają, że powinno się unikać fabularnych reprezentacji Holokaustu. Co sądzi Pan o tym w kontekście "Raju"?

Cóż może mnie obchodzić Claude Lanzmann? Prawdę mówiąc, nigdy nie widziałem jego "Shoah". Gdy kręcę film, mogę być odpowiedzialny tylko za siebie. Oczywiście, problem banalizacji Holokaustu jest obecny w kulturze, ale moim zdaniem można osiągnąć ten efekt wyłącznie na dwa sposoby. Po pierwsze, kiedy pokazuje się cierpienie więźniów w sposób zbyt wyrafinowany estetycznie, a po drugie wtedy, gdy w obozowe pasiaki ubiera się znanych hollywoodzkich aktorów. W "Raju" nie popełniam żadnego z tych błędów. Moim zdaniem, wcale nie zrealizowałem zresztą filmu o Holokauście, ale w kwestii interpretacji ostatnie słowo i tak zawsze należy do publiczności.

Czy spodziewa się Pan z jej strony jakiś szczególnych reakcji na "Raj"?

Każdy widz, ja także, ma w sobie coś z dziecka, które – jeśli film mu się podoba, ogląda go z zapartym tchem. Gdy jest inaczej, dłubie w nosie, ziewa i żuje popcorn, nawet jeśli reżyser porusza najszlachetniejszy temat z możliwych. Nie wolno zapominać, że kino to nie nauka ścisła, lecz sztuka oparta na emocjach, a te z natury są nieprzewidywalne. Kilka dni temu pewna kobieta powiedziała mi, że podczas oglądania "Raju" dwa razy płakała. Uznałem to za komplement, choć absolutnie nie mam pojęcia, które sceny mogły ją sprowokować do takiego zachowania.

Na konferencji prasowej stwierdził Pan, że zrobił film o naturze zła.

Oczywiście od razu zaczęto pytać mnie o to, skąd się ono bierze, tak jakbym był jakimś guru albo prorokiem. Tymczasem w "Raju" chciałem powiedzieć tylko, że zło jest naturalnym składnikiem otaczającego świata i znajduje się we wnętrzu każdego człowieka. Rozumiemy to intuicyjnie, bo, gdy ktoś z naszych bliskich zrobi coś niegodziwego, zwykle nie jest tak, że mówimy "Jesteś złym człowiekiem" i bezpowrotnie odwracamy się od niego. Zamiast tego, kochamy tę osobę pomimo wszystko i analogicznego traktowania oczekiwalibyśmy w odniesieniu do nas samych.

Uważam, że w dzisiejszym świecie godzimy się na panowanie totalitaryzmu, który nazwano dla niepoznaki "polityczną poprawnością". Niektórzy twierdzą, że dzięki niej zwiększa się poziom debaty publicznej, a ja im na to "pieprzyć polityczną poprawność!".
Andriej Konczałowski
Bardzo ciekawą postacią jest w "Raju" Helmut – niemiecki intelektualista, który daje się uwieść nazizmowi.

Mój pomysł na tego bohatera wynika z faktu, że bardzo lubię Niemców i współczuję im, że swego czasu dali się złapać w ideologiczną pułapkę. Zakorzenione w tym narodzie poczucie winy wydaje mi się zresztą aż przesadzone. Dlaczego dzisiejsi nastolatkowie wciąż mają wstydzić się za to, że ich pradziadkowie 70 lat temu podjęli fatalne decyzje?

Może chodzi nie o wstyd, ale odpowiedzialność za to, by historia sprzed lat już się nie powtórzyła?


Jeśli ktoś powtarza dziś historię, bynajmniej nie robią tego Niemcy, lecz ci, którzy bombardowali Libię, a wcześniej Irak czy Serbię. Wszystkim tym działaniom towarzyszyło poczucie misji i cywilizacyjnej wyższości, bardzo podobne do tego, którym swoje działania uzasadniali naziści. Tego rodzaju manipulacje światowych mocarstw czasem wychodzą zresztą na jaw w kompromitujących okolicznościach. Niedawno Trybunał w Hadze oczyścił z zarzutów Slobodana Milosevicia. 10 lat po jego śmierci! Trochę późno, prawda? Ciekaw jestem, co teraz powie na przykład premier Tony Blair? "Sorry, Slobo, pomyliliśmy się?". 

Czy zrobił Pan dziś "Raj" także po to, by udowodnić, że ludzkość niczego nie nauczyła się na własnych błędach?

Oczywiście. Uważam, że w dzisiejszym świecie godzimy się na panowanie totalitaryzmu, który nazwano dla niepoznaki "polityczną poprawnością". Niektórzy twierdzą, że dzięki niej zwiększa się poziom debaty publicznej, a ja im na to "pieprzyć polityczną poprawność!". Żyjemy w czasach, w których każdy boi się powiedzieć prawdę, bo ta bywa niepopularna i może sprawić, że ktoś, nie daj Boże, poczuje się urażony. Właśnie dlatego polityka robi się miałka i przestaje spełniać swoją rolę, a świat pogrąża się w kryzysie. Nie wstydzę się tego, że lubię Trumpa, Borisa Johnsona czy Putina – ci faceci przynajmniej są jacyś i nie boją się mówić tego, co myślą.

Rozmawiamy na festiwalu w Wenecji, na którym po raz pierwszy prezentował Pan swój film równo 50 lat temu. Jak przez ten czas zmieniło się pańskie podejście do reżyserii?


Jako młody twórca miałem w swojej głowie całą masę pomysłów na doskonałe w teorii sceny. Gdy jednak próbowałem je ze sobą zestawić, zdarzało się, że tworzą zupełnie niespójną całość, a cała magia znikała bezpowrotnie. W miarę zdobywania doświadczenia, nabywałem już świadomość, kiedy powinienem użyć panoramy, a kiedy zbliżenia, żeby kolejne fragmenty filmu pasowały do siebie bez zarzutu. Opanowałem tę sztukę tak dobrze, że byłbym w stanie napisać podręcznik reżyserii i pewnie dlatego byłem tak chętnie zatrudniany przez Hollywood. Szybko jednak zorientowałem się, że ten schematyzm zwyczajnie mnie nudzi. Reżyserowanie stało się dla mnie taką samą czynnością, jak żucie gumy. W końcu postanowiłem, że najwyższy czas ją wypluć. Dziś, gdy wchodzą na plan jestem absolutnie pewien tylko jednego: nie chcę, aby mój film w jakikolwiek sposób przypominał realizacje telewizyjne i hollywoodzkie.

Co szczególnie przeszkadza panu w filmach realizowanych w USA?

Wulgarna dynamika tamtejszego języka filmowego, która objawia się chociażby w długości ujęć. Zwykle przemykają one przez z ekran w dwie, trzy sekundy, w porywach może pięć. Ujęcie siedmiosekundowe to, na hollywoodzkie standardy, cała wieczność. Dzieje się tak dlatego, że obrazy w amerykańskim kinie nie odgrywają żadnej roli artystycznej i mają jedynie posuwać akcję do przodu. Trudno w ogóle mówić o czymś takim w kategoriach sztuki.

Czy wszystko to oznacza, że nie ma Pan sentymentu do filmów, które w latach osiemdziesiątych kręcił pan w Hollywood?


Absolutnie żadnego. Niektórzy twierdzą wprawdzie, że "Tango i Cash" to gówno, a "Kochankowie Marii" są przykładem wysublimowanego kina artystycznego, ale moim zdaniem nie ma między nimi specjalnej różnicy. Wszystkie filmy, które zrealizowałem w USA nie są "moje" w pełnym znaczeniu tego słowa, lecz zostały nakręcone przez reżysera do wynajęcia. Traf chciał, że okazał się nim akurat Andriej Konczałowski, ale mogło trafić przecież na kogokolwiek innego.

"Raj" jest już stuprocentowo "Pańskim" filmem?

Tak, teraz mam ochotę pracować tylko nad takimi projektami. Wie pan, jak definiuję różnicę pomiędzy filmami osobistymi i nieosobistymi? Te pierwsze mogę kręcić, leżąc we własnym łóżku, a gdy tylko padnie ostatni klaps, przewrócić się na bok i iść spać. Recenzje, dystrybucja i konferencje prasowe w ogóle mnie nie obchodzą, mam od tego wszystkiego ludzi. Przyjazd do Wenecji to dla mnie absolutny wyjątek, zresztą przyznam Panu, że właśnie robię się śpiący.
11