Telltale Games ma się czego obawiać. Dontnod, twórcy „Remember Me”, wzięli się za przygodówkę o strukturze podobnej do „The Walking Dead”. I, co dość upiorne, wygląda na to, że zrobili to znacznie lepiej i ciekawiej niż ekipa odpowiedzialna za przygody Lee i Clementine.
Oczywiście, nie ma co wyrokować, bowiem na rynku jest dopiero pierwszy z pięciu epizodów „
Life is Strange”, ale już teraz widać, że Dontnod zrobili całkiem sporo ze schematem przygotówki, polegającej niemal wyłącznie na gadaniu i pozornej nieliniowości. Pozornej dlatego, że jak pamiętamy, pierwszy sezon „
The Walking Dead” był emocjonalnym walcem tylko przy pierwszym podejściu. Gdy zachciało nam się zagrać drugi raz, okazywało się, że niezależnie od podjętych decyzji fabuła miała swój ustalony tor i konkretną konkluzję.
Czy tak będzie z „
Life is Strange”? Być może to tylko złudzenie, mimo że na początku widzimy tekst, który sugeruje, że nasze akcje będą miały wpływ na to, co dzieje się w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Czy podjęte decyzje doprowadzą do kilku zakończeń czy różnych rozwiązań fabuły? Nie wiadomo. Ale już teraz widać, że Dontnod zastosowało bardzo ciekawy twist w kwestii podejmowania pewnych kluczowych decyzji podczas przechodzenia gry.
Cała rzecz bowiem w tym, że Max, główna bohaterka gry, niespodziewanie zostaje obdarzona mocą manipulowania czasem. Trochę przypomina to fragmenty „
Remember Me”. Możemy przewijać daną scenę tak, by np. zmienić podjęte wcześniej decyzje. Cofanie się w czasie jest też o tyle istotne, że często dowiadujemy się pewnych rzeczy i użyjemy ich w rozmowie dopiero wtedy, gdy niejako „wrócimy” do niej za pomocą mocy Max. Mało tego, samo wybieranie pewnych ścieżek fabularnych jest o wiele mocniejszą jazdą na emocjach, gdyż mimo możliwości cofnięcia czasu nigdy nie wiemy, jak dalej potoczy się gra. A przecież musimy się na coś zdecydować. Obejrzenie w locie krótkoterminowych konsekwencji nic nam nie daje. Nie uciekniemy przed pewną formą odpowiedzialności za swoje wybory. Cudowna sprawa.
Paliwa dostarcza tu ogólna atmosfera gry i otoczenie, w którym znajduje się Max. „
Life is Strange” jako żywo przypomina seriale dla młodzieży. Akcja dzieje się głównie w Blackwell Academy, gdzie nasza bohaterka, nieco nieśmiały geek, studiuje fotografię. Już na wstępie dostajemy zresztą przepiękną ekspozycję fabularną, gdy Max wychodzi z sali wykładowej, zakłada słuchawki i człapie korytarzem w kierunku łazienki. Głosy z zewnątrz są wyciszone, słyszymy tylko muzykę i monologowanie naszej protagonistki, która opowiada o mijanych przez nią ludziach.
Pierwszy epizod to raptem maksymalnie dwie godziny grania. Zagadki nie sprawią trudności nawet totalnemu amatorowi. Siłą „
Life is Strange” jest bowiem nie wysilanie mózgu, by bawić się w logiczne łamigłówki, ale poznawanie ludzi. Produkcja Dontnod to całkiem nieźle napisana gra obyczajowa. Choć leitmotivem pewnie będzie zaginiona Rachel Amber i podróże w czasie rodem z „
Donnie Darko” (co nieco sugeruje finał), podobnie jak wspomniany film „
Life is Strange” wydaje się przede wszystkim opowieścią o dość bolesnym wejściu w dorosłość. Mamy tu zresztą zestaw stereotypów znany z seriali młodzieżowych: jocks, czyli buraki z drużyn sportowych, cheerleaderkę z problemami, klasową zołzę z bogatej rodziny... Kto pamięta seriale z lat 90., odnajdzie się od razu w „
Life is Strange”.
W pierwszym epizodzie można dostrzec w zasadzie tylko jeden minus: grafikę. Niestety nie należy ona do najpiękniejszych i choć twórcy sprawnie żonglują barwami i mają estetyczny smak, nie można tego samego powiedzieć o jakości modeli postaci czy terenów. Szkoda, leniwe i melancholijne doświadczanie Arcadii byłoby pełniejsze.
To na razie pierwszy akt tej gry. Poznajemy bohaterów, mamy pierwsze problemy i twórcy głównie podsuwają nam wabiki fabularne. Jakie będzie „
Life is Strange” w całości, zobaczymy za jakiś czas.