Graliśmy w "Battleborn", nową grę twórców "Borderlands"

autor: /
https://www.filmweb.pl/news/Grali%C5%9Bmy+w+%22Battleborn%22%2C+now%C4%85+gr%C4%99+tw%C3%B3rc%C3%B3w+%22Borderlands%22-114213
Battleborn” ogrywaliśmy przez moment podczas tegorocznych targów Gamescom. Teraz mieliśmy okazję zobaczyć tryb fabularny oraz PVP. Jest nieźle, aczkolwiek w rytmie innym, niż moglibyśmy się spodziewać.


Pierwszy kontakt z „Battleborn” trwał zaledwie 30 minut, podczas których rozegrałem z losowymi osobami misję kooperacyjną i tyle. Podczas londyńskiego eventu miałem na szczęście o wiele więcej czasu na testowanie gry. Nie zamierzam jednak czarować – „Battleborn” wcale prosty i klarowny nie jest. Podobnie jak inne sieciówki z elementami RPG, a co za tym idzie tworzeniem tzw. buildów, czyli postaci rozwiniętych w odpowiedni sposób, możliwości jest naprawdę dużo. Twórcy oczywiście uwielbiają chwalić się cyferkami. Każda postać ma 10 poziomów doświadczenia, podczas zdobywania których wybieramy jedną z dwóch modyfikacji naszych zdolności. Do tego dochodzi wymiana ekwipunku – ten składa się z trzech elementów, które modyfikują nasze podstawowe obrażenia, krytyki, zmieniają czas trwania np. obrażeń po truciźnie czy sprawiają, że po śmierci na polu walki zostawimy granat. Permutacji jest sporo, a to dopiero początek.

 

W grze znajdzie się 25 postaci, przy czym Gearbox już teraz nie wyklucza, że w DLC będą pojawiać się kolejne. Niektóre postacie znacznie lepiej współgrają z innymi, a niektóre idealnie nadają się do tzw. lonewolfingu (biegania samemu). Tryby, które ogrywaliśmy, były 5v5. Kto miał więcej niż trójkę z matematyki, może zacząć liczyć możliwe kombinacje.

Wiele daje to, że postacie naprawdę są zróżnicowane i nie jest to kwestia estetyki czy różnych broni. Mamy klasycznych tanków, bohaterów bardziej w stylu „glass cannon”, czyli zadających ogromne obrażenia, ale o małej wytrzymałości, postacie pełniące rolę wsparcia czy tzw. Crowd Control. Dwoma różnymi postaciami szturmowymi gra się zupełnie inaczej. Co ciekawe, wielu bohaterów walczy głównie wręcz. To niezbyt popularne w FPS rozwiązani; ze zrozumiałych względów może być kłopotliwe. Tu jednak sprawdza się znakomicie, zwłaszcza że jedną z postaci walczących na miecze jest niejaki Rath, który stał się ulubieńcem pokazu. Ewidentnie też bohater ten potrzebuje lekkiego tuningu, bo na polu walki jest niemal nie do zdarcia.


Misję fabularną odnotowuję wyłącznie z kronikarskiego obowiązku. Nie była bowiem za szczególnie ciekawa, zaś pod kątem rozgrywki to po prostu „Borderlands” tylko w rytmie umierającego świata. Zarys fabularny jest całkiem niezły: w całym wszechświecie pozostała tylko jedna gwiazda, do której – jak ćmy – garną się wszystkie istniejące jeszcze cywilizacje. Rozpoczyna się walka o utrzymanie przy życiu resztek świata. Z takiego rysu spokojnie mogłaby powstać gra o kalibrze podobnym do „The Last of Us”. To jednak Gearbox, dlatego podczas przemowy głównego złego ktoś pokazuje goły tyłek, a postacie, którymi zagramy, to wiktoriańskie roboty, nonszalanckie orły czy zatruwające wrogów feministki. Na konkrety w sprawie historii musimy jeszcze poczekać. Po misji ogrywanej podczas Gamescom i tej, którą widzieliśmy w Londynie, mogę jednak stwierdzić, że to wciąż ten sam pokręcony klimat, co „Borderlands”. Podobnie zresztą jak we flagowej produkcji Gearbox dość koszarową komedią przykryte są ciężkie kawałki historii. Misja, w której walczyliśmy z szaloną sztuczną inteligencją, nie porywała, choć mieliśmy okazję i kłaść pokotem całe zastępy wrogów, i walczyć z ogromnym bossem-pająkiem. Daniem głównym było PVP.

Zagraliśmy w dwa z trzech planowanych trybów PVP. Pierwszy z nich, Devastation, spodoba się na pewno fanom trybu Dominacji w sieciowych shooterach (albo np. „Guild Wars 2”). Na mapie znajdują się trzy miejsca, które możemy przejąć. Każde generuje jeden punkt zwycięstwa na sekundę. Która drużyna pierwsza zdobędzie 1000 punktów, ta wygrywa. Na mapie rozsiane są też różne bonusy. Zbieramy np. specjalne odpryski, za które wykupujemy możliwość używania ekwipunku bądź np. stawiamy w odpowiednich miejscach wieżyczki czy aparaty leczące. I to wszystko. Brzmi, jakby było łatwo, ale podobnie jak choćby w „Guild Wars 2” diabeł kryje się w szczegółach. Devastation daje naprawdę dużo radości, zwłaszcza że punktów zwycięstwa nie da się zdobyć w żaden inny sposób niż utrzymywaniem miejscówek. Odpada zatem polowanie na graczy czy blokowanie ich przy strefie odrodzenia. Wiele też zależy od postaci, które wybierzemy oraz – co oczywiste – zgrania drużyny. Na polu walki szybko formują się mordercze alianse. Podczas gdy większość mojej drużyny ścierała się przy głównej arterii na mapie, moja postać usiłowała pokonać swoje lustrzane odbicie, które raz po raz leczył inny gracz. Wiele pozornie słabych zdolności czy elementów ekwipunku nagle zyskuje w Devastation. Znikanie Oscara Mike’a? Idealne do prześliźnięcia się do obleganego punktu i atak z zaskoczenia. Fruwanie, które uskutecznia Benedict? Doskonały rekonesans. Być może to dlatego misja fabularna nie wydała mi się zbyt emocjonująca. Wystarczyło pruć przed siebie, niezależnie od tego, kim graliśmy. W PVP nagle pozornie idiotyczne buildy zyskują na kolorkach.

 

Drugi tryb to Meltdown. Ten z kolei przypadnie do gustu graczom rozsmakowanym w MOBA. Na mapie znajdują się spalarki, do których idą stworki. Każdy spopielony stworek podnosi naszą wartość punktową. Podczas gry musimy bronić naszych stworów tak, by bezpiecznie dotarły do któregoś z krematoriów. Problemem są nie tyle stwory drużyny przeciwnej, co właśnie żywi gracze. Meltdown, ze względu na liczbę postaci na ekranie oraz ciągle zmieniające się dróżki, po których idą stwory, jest o wiele bardziej dynamiczne niż Devastation. Nie pomaga też to, że na początku nie za bardzo wiadomo o co chodzi. Dopiero po jakimś czasie orientujemy się, że tu np. zdecydowanie warto zbierać odpryski (które są walutą), gdyż za nie kupujemy nie tylko nowe wieżyczki, lecz także potężne stwory, które trudno utłuc i mają sporą wartość punktową.

Niezależnie od trybu, „Battleborn” o dziwo w trybie PVP jest grą o dość spokojnym tempie. Nie da się, wzorem arcade’owych strzelanek zabić wroga jednym strzałem w głowę. Nie da się, nawet we trzech, raz dwa posiekać jakiejś postaci, jak np. w „Guild Wars 2”. No, chyba że gramy Rathem. Ten zawadiacki pseudowampir idzie przez wrogów jak nóż przez ciepłe masło. To jednak wyjątek, gdyż z reguły potyczki trwają dość długo i w tym paradoksalnie kryje się ich siła – bardzo często sytuacja zmienia się dynamicznie, gdyż wiecznie znikający Oscar Mike czy zwinny Caldarius mogą nam psuć krew, a w tym czasie na pomoc biegną posiłki cięższego kalibru.

 

Konkretne opinie na temat PVP można wydawać wtedy, gdy grało się w niego dwa tygodnie, a nie dwie godziny. Zwłaszcza że postacie są naprawdę różnorodne i o ile niektóre, jak Caldarius, Oscar Mike czy Rath ogarniamy przy pierwszym podejściu, o tyle inne, np. Orendi czy Thorn zajmują już nieco więcej czasu. Na razie jednak można stwierdzić, że Gearbox przemyślało bardzo wiele elementów rozgrywki i szykuje się prawdziwa petarda. Byle tylko, jak obiecują, popracowali nad balansem postaci. Mają czas do 9 lutego przyszłego roku.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones