Kosmicznej opery szum. Testujemy "Mass Effect: Edycję Legendarną"

autor: /
https://www.filmweb.pl/news/Kosmicznej+opery+szum.+Testujemy+%22Mass+Effect%3A+Edycj%C4%99+Legendarn%C4%85%22-142457
Kosmicznej opery szum. Testujemy "Mass Effect: Edycję Legendarną"
Powiedzmy to sobie jasno: legendy trylogii "Mass Effect" nie da się unieść. A im więcej mija czasu, tym trudniej zmierzyć się z podszytymi nostalgią oczekiwaniami co do remastera.


Niedawno kolega zerwał karnisz i spod spodu wyłoniły się gazety, którymi przed laty wypchano kamieniczne ściany. Anegdotka ta, świeżutka i jak najbardziej prawdziwa, służy zilustrowaniu pewnej prawdy: stare mury niby da się przemalować, ale potwora spod tynku już się nie przegoni.

Niezbyt optymistyczna wymowa owej opowiastki nie jest jednak ostatecznym werdyktem podsumowującym Edycję Legendarną trylogii "Mass Effect", bynajmniej. Tyle że jeśli szukasz doświadczenia, które jednocześnie przeniesie cię do krainy lat młodzieńczych, gdzie dzięcielina pała i nikt nie wyganiał z rana do roboty, oraz przytnie ulubione gry sprzed lat do standardu nowej generacji konsol, to możesz się trochę zdziwić.


Bilans i tak wychodzi na plus, a roboty remontowe wykonane przez ekipę BioWare to nie fuszerka. Przede wszystkim należy jednak zadać sobie pytanie, co i kogo ma tu przyciągnąć. Zaryzykuję w tym miejscu stwierdzenie, że i starzy wyjadacze, co zęby zjedli na oryginałach, szukający powrotu do przeszłości, i zupełnie nowi w tym świecie gracze, znajdą tutaj niemało radochy, choć niekoniecznie z tych samych przyczyn.

Designu się bowiem nie oszuka i od momentu instalacji oczywistym jest, że rodowód serii sięga końcówki pierwszej dekady tego stulecia. Wersja na Xboxa wymaga instalowania każdej części osobno z poziomu menu, a interfejsy i całe UX są przy tym, cóż, mocno retro. Ekran ładowania na ekranie ładowania, "naciśnij dowolny przycisk", błyskawicznie znikające okienka z informacją o wczytywaniu i tym podobne atrakcje, które trzeba często po prostu przeklikać. Oczywiście wszystko dogrywa się szybciutko, możecie też zapomnieć o niekończących się podróżach z piętra na piętro, kiedy to dało się policzyć wszystkie piksele kabiny windy, lecz wypada powtórzyć – to nie jest remake, ale remaster. Nie znaczy to jednak, że tylko wygładzono tekstury, zapalono światło, podbito kolory i wyciągnięto dłoń po nasze pieniądze.


Pierwsza odsłona "Mass Effect" przeszła bodaj największy lifting, bo, prócz grafiki podciągniętej do obowiązujących dzisiaj rozdzielczości, poprawienia płynności i innych poprawek, które dostosowują rozgrywkę do obecnego standardu, pogrzebano przy mechanice. Odpalony przeze mnie równolegle oryginalny "Mass Effect" wydaje się na tym tle boleśnie archaiczny, jeśli chodzi o prowadzenie ostrzału, zmianę broni, zarządzanie ekwipunkiem i oddziałem. Teraz nawigacja jest znacznie łatwiejsza i bardziej intuicyjna, bo wykorzystano rozwiązania opracowane na potrzeby sequeli. Stąd wszystkie trzy części są ze sobą gameplayowo spójne.

Podrasowano również część środowisk, dorzucono tu i ówdzie elementy scenografii uatrakcyjniające poszczególne lokacje, choć nadal te z jedynki wydają się niekiedy strasznie puste, jakby cała para poszła w Eden Prime, pierwszy świat, jaki odwiedzamy. Potem już deweloperom chyba się nieco odechciało. Za to pochwalić należy znaczne usprawnienie światła i cienia – Edycja Legendarna jest wyraźnie jaśniejsza niż pierwotne wydanie, jakby nareszcie, korzystając z mocy nowego sprzętu, można było ten świat pokazać, zamiast go chować.
Dorzucono też tryb fotograficzny, ale nie naprawiono pewnego feleru, który może skutecznie zniechęcać. Rodzimy dubbing jest narzucony odgórnie i nie da się wybrać polskich napisów do angielskiej mowy. Trudno podobną decyzję wybronić i liczę na patcha.


Siłą rzeczy sequele późniejsze o odpowiednio trzy i pięć lat nie wymagały już tak daleko posuniętych poprawek, jeśli chodzi o mechanikę, ale wyglądają znacznie ładniej niż oryginały. Rzecz jasna zero zdziwienia, taki sens remake’u, wszystko jest ostrzejsze, efekty świetlne dopracowano i, ogólnie, uprzyjemniono obcowanie z "Mass Effect". Mimo to nie sposób zapomnieć, że mamy do czynienia z grami, które nadgryzł ząb czasu. Irytujące rozwiązania, które denerwowały wtedy, denerwują i dziś (zupełnie nieprzydatny sprint, mało komfortowy system osłon), a pewnej toporności rozgrywki wynikającej z metryki całej trylogii nie rekompensuje wyższa rozdzielczość. Mimo tego nadal gra się wyśmienicie, przede wszystkim z uwagi na stronę fabularną. Scenariusz ciągle stoi na wysokim i niedostępnym dla niejednego studia poziomie, płynnie poruszając się po tematach, którymi może i science fiction żyje od zarania, ale które "Mass Effect" ogrywa na tyle serio, że każda nasza decyzja istotnie ma ciężar i znaczenie. Partytura tej kosmicznej opery brzmi równie pięknie, co dawniej.


Na potrzeby tego tekstu zdążyłem jedynie ukończyć część pierwszą i zaledwie liznąć dwójkę i trójkę, żeby zobaczyć na szybko, co się pozmieniało, ale nie stwierdziłem żadnej rewolucji. Fani sięgną pewnie i tak po Edycję Legendarną z zamiarem porównania wszystkiego z ekierką i cyrklem, bankowo nie wszyscy zaliczyli też liczne DLC, które tutaj mamy "gratis" (brzmi to pewnie cokolwiek kontrowersyjnie, skoro cena za pakiet to grubo ponad dwieście złotych), stąd powrót do trylogii jest jak najbardziej zasadny. Z kolei ci, którzy odbędą dopiero swój dziewiczy rejs po galaktyce, paradoksalnie nie mogli chyba wybrać lepszego momentu, bo graficzny lifting (Xbox Series X ciągnie całość płynnie przy 4K i 60 klatkach albo 1440p i 120 klatkach) i usprawnienia mechaniki czynią z Edycji Legendarnej najlepszą wersję trylogii, jaka istnieje.

Tym bardziej szkoda, że zdarzają się tutaj szkolne błędy, jakby parę rzeczy zrobiono chybcikiem, a nowy karnisz zamontowano, nie dbając o wygrzebanie ze ścian starych gazet, tylko zachlapując je farbą. Stać jednak stoi, a i oko cieszy. Tylko nie grzebmy zbyt głęboko.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones