Najlepsze filmy o tańcu. Top 10 filmów, które warto obejrzeć

Filmweb
https://www.filmweb.pl/news/Najlepsze+filmy+o+ta%C5%84cu.+Top+10+film%C3%B3w%2C+kt%C3%B3re+warto+obejrze%C4%87-142990
Najlepsze filmy o tańcu. Top 10 filmów, które warto obejrzeć
źródło: materialy promocyjne
Jeśli kino to ruch (a okazyjnie również "widzialność obcowania człowieka z materią"), filmy taneczne muszą być jednym z najszlachetniejszych gatunków w historii X Muzy. Taniec to w końcu dynamika, żywioł ruchu, ciało jako podmiot i przedmiot sztuki. A jednak, jak to zwykle bywa, taneczne filmy nie zawsze sprawiają, że tupiemy nóżką w kinowej sali – czasem skłaniają do głębokich, filozoficznych refleksji, kiedy indziej mówią coś ciekawego o ciele, ruchu, albo o... kinie. Oto najlepsze z nich. 

Najlepsze filmy o tańcu. Top 10 filmów, które warto obejrzeć

 

Od hip hopu przez balet po dzikie disco lat 70... Dokonując wyboru, kierowaliśmy się własnym poczuciem filmowego rytmu, znaczeniem filmu dla historii kina (i tańca), a także, oczywiście – ulotnymi emocjami towarzyszącymi tanecznej gorączce. Stąd kilka zaskoczeń. Z kategorii "filmy o tańcu" arbitralnie wyłączyliśmy jednak musicale – te doczekają się własnego rankingu. Wkładajcie baletki, rozciągajcie stawy, zaczynamy! 

Zaczynamy od podróży na Wschód. I na Zachód. A potem znowu na Wschód. I być może znów na Zachód? Mniejsza o taniec na granicy Żelaznej Kurtyny, do "Białych nocy" mamy po prostu sentyment. Film jest z jednej strony dzieckiem swoich czasów: to klasyczny zimnowojenny thriller o wybitnym radzieckim baletmistrzu (w tej roli wybitny baletmistrz Michaił Barysznikow), wybitnym amerykańskim tancerzu (w tej roli wybitny tancerz Gregory Hines) oraz sztamie ponad politycznymi podziałami. Z drugiej, to trzymająca w napięciu wzruszająca opowieść o przyjaźni, całkiem niezły sensacyjniak i – po prostu – doskonały film taneczny. Na drugim planie błyszczą Helen Mirren i Isabella Rossellini, Lionel Richie wyśpiewuje "Say you, say me", a za kamerą fachowiec Taylor Hackford.


Odwieczny dylemat "Flashdance" czy "Footloose" rozwiązujemy na korzyść kina wysokiego konceptu ze stajni Tony'ego Scotta. I choć wszyscy kochamy Kevina Bacona, Adrian Lyne to lepszy reżyser niż Herbert Ross, a Irene Cara i jej "What a feeling" muszą triumfować w pojedynku evergreenów. Poza tym to film o tańcu klasy wzorca z Sevres i pełna bezpretensjonalnego, kiczowatego uroku historia miłosna. Nawet, jeśli wizja baletu, którą przynosi, ma tyle wspólnego z rzeczywistością co "Armageddon" Michaela Baya z faktycznym podbojem kosmosu.
 

Pozostajemy w rejonach żelaznej klasyki, ale zmieniamy nastrój – zamiast szacownego baletu, szalone disco lat 70. i "Gorączka sobotniej nocy". A jeśli "Gorączka..." to oczywiście Travolta. John Travolta. Ikoniczny wizerunek Tony'ego Manero stał się tak wyraźnym popkulturowym znakiem, że przez kolejne dekady sięgali po niego wszyscy – od "Simpsonów" po Pablo Larraina (jego, ekhm, "Tony Manero" jest doskonały, tyle że zamiast o gorączce disco opowiada o reżimie Pinocheta). I nic dziwnego. W nieodłącznym kremowym gajerze, z nażelowaną czupryną i zalotnym spojrzeniem, John Travolta stał się synonimem filmowo-tanecznego obłędu. A że dodatkowo przygrywają mu Bee Gees, nawet w 2021 roku całość eksploduje dziką, kinetyczną energią, a "Gorączka sobotniej nocy" może trwać w nieskończoność. Stay alive, people!
  

Napuszona i pretensjonalna "Suspiria" w reżyserii Luki Guadagnino może czyścić buty wspaniałemu oryginałowi Daria Argento, ale jedno na pewno robi lepiej – taniec, który pochłania bohaterki filmowego koszmaru, nie jest jedynie fabularnym pretekstem. Ma natomiast odpowiednią wagę, filmowe i metafilmowe znaczenie.  Nowa "Suspiria" to w dużej mierze opowieść o cielesnej emancypacji czy raczej – o emancypacji poprzez ciało, co automatycznie czyni z niej świetny film o tańcu. I jak to jest wszystko doskonale nakręcone! Guadagnino jest mistrzem portretowania ulotnych, sensualnych stanów, a ekstremalne wydanie baletu to przecież cały koncert podobnych emocji.  Tilda Swinton i Dakota Johnson wyczyniają na parkiecie cuda, operator wiruje razem z nimi, a montażysta pracuje jak w transie. Do tego słynny, przerażający taniec - połamaniec. Było zacząć od rozgrzewki.
    

No i jest! Ulubieniec publiczności, box office'owy killer, film, który nic nie zmienił, niczego nie rozpoczął i generalnie nikogo nie obchodzi. Ale i tak będziemy się upierać, że jeśli istnieje taneczne porno, jest nim właśnie "Step Up" – koniecznie część trzecia, w ultrażenującym trzy de (styl "wyjazd dzidy z ekranu"). Jasne, wcześniejsze odsłony są lepszymi filmami – zwłaszcza oryginał, w którym Channing Tatum i hip hop stają się z jakiegoś powodu jednością. Ale ilość i jakość atrakcji, które upichcili dla nas twórcy "trójki", po prostu niszczą system. Każdy układ choreograficzny jest tutaj majstersztykiem, każda scenografia powstała wyłącznie po to, by taniec wyglądał jak bitwa o losy świata, zaś każda linijka dialogu jest niepotrzebnym ekscesem – liczą się tylko ciało i ruch. A o to przecież chodzi. Prawda?
    

Ach, flamenco. Nie potrafimy go tańczyć i w sumie nic o nim nie wiemy. I pewnie dlatego kino Carlosa Saury zawsze będzie miało w naszych sercach wyjątkowe miejsce. Gorący hiszpański taniec jest w jego filmach czymś znacznie więcej niż fotogeniczną atrakcją. To sens życia, jądro sztuki, metafora miłości, poświęcenia, życiowych wertepów i Bóg wie, czego jeszcze. Przepiękna forma, kapitalna muzyka, rewelacyjne aktorstwo (Laura del Sol!), no i – last but not least – taniec. Nakręcony tak, że ręce same składają się do oklasków, nogi zaczynają żyć własnym życiem, a podbródek unosi się ku niebu
     

Po premierze filmu Darrena Aronofsky'ego nasz recenzent pisał: "Dawno nie widziałem filmu, który w tak kompletny i fascynujący sposób przekładałby jeden artystyczny język na drugi i opowiadał za pomocą obrazu o czymś możliwym do uchwycenia tylko w tańcu. W balecie Aronofsky’ego nie ma charakterystycznego dla kina o sztuce upajania się pięknem spektaklu, kontemplowania przedstawienia jako całości. Reżysera nie interesuje bowiem całość, lecz detal. Spektaklu nie oglądamy z perspektywy widowni. Kamera szusuje między wykonawcami, zdejmuje ich w zbliżeniach i półzbliżeniach, panoramuje jak szalona, kręci piruety. Operator Matthew Libatique odarł sztukę baletową z kiczu i wyciągnął na wierzch źródło jej erotycznej siły – ruch". A my możemy zakładać, że niewiele się w tej materii zmieniło. To wciąż najlepszy-najgorszy film w karierze Aronofsky'ego i fenomenalnie nakręcony hołd dla baletowej sztuki.
  

Znamy to na pamięć: Nastoletnia Frances poznaje miłość swojego życia w najmniej oczekiwanym momencie. Nie ma co się jej jednak dziwić – czarujący i roztańczony Patrick Swayze wydaje się najlepszą partią w całych latach 80. Cukierkowa i kiczowata historia miłosna? Oczywiście. Film, który poderwał do tańca ludzi wszelkich stanów i zawodów? No raczej. Filmowe zauroczenie Baby i Johnny'ego ogląda się z wypiekami na twarzy, a całość dopełnia niezapomniana ścieżka dźwiękowa z evergreenami formatu "(I've had) The Time Of My Life" czy "Be My Baby". Tupiecie już nóżką? Jeśli nie, to sami nie wiemy – może nie macie serca. Albo "Dirty Dancing" wcale nie jest tak dobrym filmem. A scena treningu w jeziorze to w ogóle jakiś piramidalny kicz. Ok, żartowaliśmy – wszystko jest tutaj cudowne. "Dirty Dancing"... sorry, "Wirujący seks" rządzi! 
    

Najlepsze filmy o tańcu wcale nie muszą być... o tańcu. Mogą też sprowadzać taniec do roli katalizatora egzystencjalnych zmian. I jeśli jakimś cudem nie widzieliście "Billy'ego Elliota", na pewno kojarzycie kadr, na którym małoletni Jamie Bell, z baletkami dyndającymi na sznurkach, zawisa w powietrzu nad jednym z chodników miasteczka Everington. To świetna metafora całego filmu – opowieści o pogoni za marzeniem, o kontrapunktowaniu prozy życia poezją tańca, wreszcie – o pasji, która nadaje nam cel i pozwala wznieść się ponad burą codzienność. "Billy Elliot" jest po prostu świetny. Wśród kameralnych dramatów obyczajowych, filmów o tańcu, opowieści o dojrzewaniu i wchodzeniu w dorosłość na własnych warunkach to prawdziwa perełka.
    

Pina Bausch, wybitna choreografka tańca współczesnego, zmarła w 2009 roku. W swoim FE-NO-ME-NAL-NYM filmie Wim Wenders, wraz z tancerzami prestiżowego teatru Wuppertal, składa hołd wieloletniej przyjaciółce. Efekt jest powalający – to fantastyczna podróż po motywach, obsesjach, lękach i pragnieniach organizujących wyobraźnię nieodżałowanej artystki, zaklętych w prostej formie: seria zarejestrowanych przedstawień, kilkunastu tancerzy, tyle samo wspomnień i sentymentalnych świadectw, z rzadka wyrażanych słowami, częściej – w tańcu. Poezja ruchu: ciało wpisane w filmową formę, zawłaszczające każdy kadr, rozsadzające każdy plan. Trójwymiarową (SIC!) "Pinę" po prostu trzeba przeżyć w kinie. Zobaczyć na własne oczy i usłyszeć na własne uszy. Zwłaszcza że Wenders wyciska z 3D naprawdę sporo – tasuje planami i perspektywami, na przemian angażuje widza w ruch sceniczny i ustawia go w pozycji biernego obserwatora. Słyszane w jego filmie zdanie wypowiadane przez artystkę – "tańczmy, tańczmy, inaczej będziemy zgubieni" – nabiera po projekcji zupełnie nowego sensu. Jeśli bowiem taniec nas nie ocali, być może uda się kinu. 
    

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones