Recenzja filmu

Geostorm (2017)
Dean Devlin
Gerard Butler
Jim Sturgess

Kino bezkatastroficzne

Dlaczegóż skądinąd dobry scenarzysta, Pan Devlin, pofolgował sobie ze skryptem do "Geostorm", serwując widzowi film niemalże science-fiction? Obraz z Butlerem nieco błędnie reklamowany jest
Obecnie publiczność nieszczególnie często obdarowywana jest produkcjami z gatunku kina katastroficznego. Wiadomo, iż tego typu filmy wymagają sporego zaplecza finansowego do ich realizacji, z kolei ryzyko ewentualnej wpadki w kasach biletowych często jest niewspółmierne do potencjalnego zysku. Pierwszy z brzegu przykład wspomnianej odnogi X muzy to choćby niedawne "Epicentrum". Obraz co prawda zarobił trzykrotność budżetu, tym niemniej włodarze wytwórni zapewne liczyli na lepszy wynik końcowy. Trudno jednak winić widzów za to, że nie udali się tłumnie na raczej miałki tytuł robiący użytek z oklepanej już formuły "zagubionych taśm". Pozwolę sobie przy okazji zaryzykować stwierdzenie, że kino katastroficzne sprawdza się najlepiej w sprawdzonej i pozbawionej eksperymentów konwencji. Czy jest coś piękniejszego, niż grupa przypadkowych bohaterów stawiających czoła bezlitosnemu żywiołowi? Takie tuzy jak "Pojutrze", "Tunel" czy mój osobisty, niedoceniony faworyt "Wulkan" już dawno wyznaczyły standardy dla licznych naśladowców. Szkoda tylko, że Pan Dean Devlin, reżyser i współscenarzysta obrazu "Geostorm", dał się ponieść ułańskiej fantazji, mając w głębokim poważaniu ww. wytyczne...



Ludzkość na przestrzeni ostatniego wieku bezczelnie igrała z Matką Naturą. Nasza krótkowzroczność doprowadziła w końcu do buntu Błękitnej Planety, który to począł przejawiać się w gwałtownych zmianach klimatycznych. Jedynym ratunkiem dla cywilizacji okazał się być program "Dutch Boy" oparty na satelitach kontrolujących warunki atmosferyczne Ziemi. Na czele zespołu odpowiedzialnego za wdrożenie systemu stanął Jake Lawson (Gerard Butler), pochłonięty pracą naukowiec bezkreśnie oddany swej pasji. Niestety, w wyniku działania biurokratycznej machiny Lawson zostaje odsunięty od projektu. Po bagatela trzech latach niezawodny dotąd "Dutch Boy" zaczyna sprawiać problemy. Wysoko postawiony brat Jake'a, Max (Jim Sturgess) bezzwłocznie dostaje pilny rozkaz od samego prezydenta Stanów Zjednoczonych (Andy Garcia). Jake ma zostać przywrócony do czynnej służby celem zapobieżenia globalnej katastrofie znanej jako "Geostorm". Czy ludzkości uda się w porę pokonać piętrzące się przeszkody?



Teoretycznie recepta na solidne kino katastroficzne jest dziecinnie prosta. Ot, wymagane są li tylko: znośny skrypt, morze gotówki zasilające konta specjalistów od efektów komputerowych, znane nazwiska w obsadzie i prosta jak drut linia fabularna. Ba, nawet taki niezbyt udany "2012" da się oglądać głównie ze względu na skalę przedstawionej na ekranie efektownej zagłady. Dlaczegóż zatem skądinąd dobry scenarzysta, Pan Devlin, pofolgował sobie ze skryptem do "Geostorm", serwując widzowi film niemalże science-fiction? Obraz z Butlerem nieco błędnie reklamowany jest bowiem jako kino katastroficzne podczas gdy w trakcie seansu spektakularnej demolki jest jak na lekarstwo. Inna sprawa, że recenzowaną poniżej dosyć kuriozalną pozycję z pogranicza fantastyki naukowej ogląda się całkiem przyjemnie... choć bez rewelacji.



Ciekawym pomysłem scenarzysty było okraszenie wstępu do produkcji monologiem narratorki wyjaśniającym obecną sytuację na świecie. Od zawsze miałem słabość do głosu lektora z offu naświetlającego zdarzenia ukazane na ekranie, o ile oczywiście takowy zabieg pasował do konstrukcji filmu. W "Geostorm" na szczęście ów wstęp ma rację bytu, w dodatku z automatu buduje on podniosły klimat narracji. Z początku nic nie wskazuje na to, by opisywany tytuł miał znacząco odbiegać od innych przedstawicieli gatunku. Owszem, pomysł z kontrolującym pogodę systemem to raczej wciąż bardziej fiction niż science, aczkolwiek bliźniaczo podobny zarzut można by wystosować choćby wobec podstawy fabularnej świetnego "Pojutrza". Tak czy inaczej, początkowe kataklizmy ukazane w "Geostorm" spowodują wyrzut adrenaliny do żył u niejednego kinomana. Mroźna zima na samym środku skutej lodem pustyni czy rozstępująca się ziemia zalewająca magmą ulice są równie malownicze, co i niebezpieczne. Desperacka ucieczka jednego z bohaterów z epicentrum katastrofalnych zdarzeń za kierownicą elektrycznego samochodziku także wrzuca ciarki na plecy widza. Gorzej, że niemalże aż do samego końca seansu nadmienione wyżej sceny stanowią główne wizualne atrakcje filmu.



Gros fabuły obejmuje w dużej mierze wydarzenia rozgrywające się na pokładzie ogromnej stacji kosmicznej. To właśnie tam wyrusza dzielny protagonista celem zlokalizowania usterki w programie. Od tego momentu historia obiera dosyć specyficzne tory, zahaczając o międzynarodowy spisek, zdradę i machlojki na najwyższych szczeblach władzy. Być może na papierze taka koncepcja wyglądała dobrze, ale w praktyce połączenie politycznego thrillera z kinem katastroficzno-naukowym dało dziwny rezultat. Scenariuszowi nie pomaga także przewidywalność zwrotów akcji, które nie mają prawa zaskoczyć nawet niezaprawionego w bojach widza.



Na pewno większych zastrzeżeń nie budzą sztuczki ekipy od efektów komputerowych... jak już w końcu goszczą one na srebrnym ekranie. Poza rozbudzającym apetyt początkiem filmu, fajerwerki graficzne w postaci klęsk żywiołowych nieśmiele przewijają się zaledwie przez samą końcówkę fabuły. Mimo wszystko burza z piorunami bezlitośnie smagającymi ulicę po której lawirują rządowe samochody czy drapacze chmur padające niczym klocki domino to trochę za mało jak na punkty kulminacyjne przerażającej katastrofy ochrzczonej przez naukowców mianem "Geostorm". Biorąc pod uwagę całkiem spory budżet filmu, brak rozmachu w zobrazowaniu skali zniszczeń budzi wątpliwości co do należytego wykorzystania pokaźnych środków przez producentów. Z drugiej strony jak już nadmieniłem, Pan Devlin próbował "na siłę" odświeżyć odrobinę skostniały gatunek, co wyszło mu nawet nie połowicznie.



Po porażce kasowej filmu za wielką wodą przyszłość Gerarda Butlera jako gwiazdy światowego formatu stanęła pod znakiem zapytania. Co prawa rynek zagraniczny uratował "Geostorm" przed sromotną klęską, lecz najwyraźniej gwiazda "300" ma problem z przyciągnięciem widzów do kin. Paradoksalnie charyzmatyczny aktor, który jest również producentem obrazu, stanowi solidny punkt produkcji. Artysta dobrze sprawdził się jako głowa rodziny zaniedbująca ojcowskie obowiązki, w dodatku niewyparzona gęba jego bohatera jak ulał pasuje do fizys Butlera. Trudno mi było jedynie uwierzyć w to, że podtatusiały twardziel z brzuszkiem i szorstkim akcentem byłby genialnym naukowcem odpowiedzialnym za losy całej planety, ale może moje odczucia wynikają z poprzednich ekranowych wcieleń słynnego Szkota. Co więcej, przynajmniej pod względem obsadowym "Geostorm" hołduje prawidłom gatunku katastroficznego, oferując publiczności udział takich sław jak Andy Garcia czy Ed Harris, nawet jeśli ubarwiają oni głównie drugi plan.



Pan Dean Devlin ma smykałkę do pisania pompatycznych skryptów, co udowodnił nieraz. Najprawdopodobniej jednak uznany scenarzysta i debiutujący obecnie na dużym ekranie reżyser wypada najlepiej wówczas, gdy trzyma się sztywno konkretnych ram gatunkowych. Już drugi "Dzień Niepodległości" stanowił ciężkostrawny miks kultowego pierwowzoru z elementami a la "Gwiezdne wojny", "Geostorm" także cierpi na podobną przypadłość. Po części mój lekki zawód po projekcji wynika z błędnych oczekiwań pompowanych nieadekwatną kampanią reklamową. Liczyłem bowiem na film wybitnie katastroficzny upstrzony widowiskowymi sekwencjami, otrzymałem zaś kino "bezkatastroficzne" z wyraźnymi naleciałościami fantastycznonaukowymi. Gwoli ścisłości, daleki jestem od wylewania pomyj na "Geostorm", gdyż sumarycznie ów tytuł ogląda się całkiem znośnie. Parafrazując: jeśli ktoś usilnie próbuje wcisnąć mi cukierek mentolowy jako wykwintną czekoladkę, to trudno, żebym był ukontentowany po dokonaniu transakcji. Podobnie ma się sprawa z dziełem Devlina, któremu to projektowi dystrybutor pospiesznie przykleił złą metkę licząc na dotarcie do szerszego grona publiczności. Nie tędy droga, Panowie producenci, nie tędy droga...

Ogółem: 6=/10

W telegraficznym skrócie: kino katastroficzne bez katastrof jest niczym "Wulkan" bez wulkanu tudzież "Pojutrze" bez... pojutrza?; Pan Dean Devlin pobawił się konwencją, obiecując historię pełną kataklizmów, koniec końców dostarczając thriller fantastycznonaukowy z wątkiem politycznym; urok Butlera do spółki z zadziornym charakterem bohatera sprawiają, że aktor jakoś się sprawdza w nietypowej kreacji naukowca; garnitur gwiazd w rolach drugoplanowych to magnes na widza; efekty komputerowe na poziomie, choć jest ich niewiele; fabuła ze wszech miar przewidywalna, łącznie z tzw. "twistami"; ogólnie to wciąż niezły, choć źle promowany, film.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Od czasu filmuRolanda Emmericha "2012" filmowcy prześcigają się w tworzeniu widowisk o zagładzie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones