Recenzja filmu

Niepokalana (2024)
Michael Mohan
Sydney Sweeney
Álvaro Morte

Zły omen

Fakt, że "Niepokalana" nie grzeszy oryginalnością, nie jest równoznaczny z brakiem potencjału na przyzwoity horror. Wdzięcznym tematem mogłyby być choćby fizjologiczne objawy ciąży – tyle że
Zły omen
źródło: Materiały prasowe
Chodźmy na "Omen: Początek"! Mamy "Omen: Początek" w domu. Imię jego - "Niepokalana". A skoro mówimy językiem memów, podobieństwa filmu Michaela Mohana do dzieła Arkashy Stevenson są zbyt znaczące, by spać spokojnie. Amerykańska nowicjuszka przybywa do włoskiego zakonu? Zgadza się. Znajduje przyjaciółkę w niepokornej zakonnicy? Owszem. Jedna z sióstr popełnia samobójstwo? Zgadliście. Główna bohaterka w tajemniczych okolicznościach zachodzi w ciążę? Jeszcze jak! Kluczowa różnica – wiecie, żeby facetka się nie skapnęła – jest taka, że noworodki stoją w przeciwnych narożnikach sporu Nieba z Piekłem.



Niestety ani ten, ani żaden inny pomysł nie zostaje należycie wykorzystany – wychodzi więc na to, że Szatan ma w swoim zespole lepszych scenarzystów. Fakt, że "Niepokalana" nie grzeszy oryginalnością, nie jest przecież równoznaczny z brakiem potencjału na przyzwoity horror. Wdzięcznym tematem mogłyby być choćby fizjologiczne objawy ciąży – tyle że scenarzysta-debiutant Andrew Lobel słyszał jedynie o wymiotach, rosnącym brzuchu i wypadających zębach. Desperacko spogląda w kierunku Romana Polańskiego ("Dziecko Rosemary") oraz francuskiego duetu Alexandre Bustillo i Julien Maury ("Najście"), ale niewiele mu z tego przychodzi. Jego opowieść rodzi się w bólach.

Fakt, że udało się pominąć absolutnie wszystkie interesujące aspekty historii, właściwie zasługuje na podziw. Symboliczne odebranie głosu granej przez Sydney Sweeney Cecilii – dziewczyna uczy się włoskiego, ale z marnym skutkiem – mści się zarówno na fabule, jak i na odtwórczyni tytułowej roli. Jako współczesna Maryja bohaterka mogłaby wstrząsnąć w posadach kościelną hierarchią lub – wzorem twórców "Omenu: Początku", Stevenson i Tima Smitha – podjąć temat wykorzystywania przez duchowieństwo kobiecych ciał (wszak w dobie dyskusji o świadomej zgodzie słowa "Oto ja, służebnica Pańska" brzmią mniej entuzjastycznie, niż życzyliby sobie tego katecheci). Sweeney nie ma na to szans, bo jej postać przez większość czasu po prostu biernie przyjmuje to, co się z nią (i wokół niej) dzieje. Gdy zostaje dosłownie wyniesiona na ołtarze i przez chwilę patrzy prosto w kamerę, mamy wrażenie, że to nie tyle protagonistka, co aktorka niemo woła o pomoc. Współczujemy ci, Sydney.



Jak na przyszłą zakonnicę, zdeterminowaną, by poddać się woli bożej, Cecilia prowadzi też zadziwiająco ubogie życie duchowe (albo twórcy postanowili nam oszczędzić szczegółów). Tymczasem seksualna relacja z Chrystusem, w jaką poprzez ciążę wchodzi bohaterka, stanowi doskonałą okazję do przełamywania tabu – co świetnie wyszło Rose Glass w "Saint Maud". Reżyser Michael Mohan podejmuje wprawdzie opowieść o relacji wiary z nowoczesną technologią, ale sprowadza ją do dekoracji w postaci słoików ze zdeformowanymi płodami. Ot, nawet boski materiał genetyczny nie gwarantuje powodzenia w rozwoju płodowym.

Postać diabolicznego księdza-genetyka (Álvaro Morte), który w przyklasztornych katakumbach znajduje idealne miejsce dla niemoralnych eksperymentów, jest tyleż tragiczna, co absurdalna. Dla każdego, kto zna zdanie Kościoła Katolickiego na temat procedury in vitro, bohater ten będzie po prostu niewiarygodny. Wyznawcy Jezusa poczują się dodatkowo urażeni. Wyznawcy nauki uznają za cud fakt, że choć po implantacji zarodka bohaterka właściwie zostaje pozostawiona sama sobie, ciąża najwyraźniej rozwija się prawidłowo.



Rzecz jasna dostęp do najnowocześniejszej technologii nie przeszkadza Kościołowi mentalnie tkwić w średniowieczu. W idei miłości wyrażanej poprzez cierpienie – Matka Teresa z Kalkuty lubi to – Mohan znajduje pretekst do korzystania z estetyki gore i konwencji slashera. Niestety poza obrażaniem tzw. uczuć religijnych nie ma właściwie nic do powiedzenia. Jego jedynym celem jest wywołanie szoku, co czasem wychodzi nieźle, a czasem wywołuje śmiech. Większość seansu upływa jednak na nudzie. Będziecie czekać na napisy końcowe jak na zbawienie.
1 10
Moja ocena:
4
Rocznik '89. Absolwentka filmoznawstwa i wiedzy o nowych mediach na Uniwersytecie Jagiellońskim. Napisała pracę magisterską na temat bardzo złych filmów o rekinach. Dopóki nie została laureatką VII... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones