Recenzja filmu

Na krawędzi (2017)
Michaël R. Roskam
Matthias Schoenaerts
Adèle Exarchopoulos

Niezbyt

W "Na krawędzi" najbardziej brakuje konsekwencji: zarówno stylistycznej, jak i fabularnej. Metoda Roskama zakłada pełną elips narrację, w której przeskoki między kolejnymi "momentami" będą
Matthias Schoenaerts wygląda niby jak brutal, ale z jego oczu patrzy ktoś niezwykle smutny i wrażliwy. Adèle Exarchopoulos ma z jednej strony buzię dziecka, a z drugiej - niski głos dojrzałej kobiety. Wydawałoby się, że to dwa aktorskie samograje: z podobnie ambiwalentnych aparycji klei się potem wielowymiarowe postacie i intrygujące ekranowe dramaty. Wrzuć ich w sytuację i pozwól im być, a z ekranu posypią się iskry. Czyżby? Cóż, oboje są w filmie "Na krawędzi".


Reżyser Michaël R. Roskam potrzebuje właśnie takich aktorów, bo opowiada znajomą historyjkę - tyle, że w tonie europejskiego arthouse'u. Gatunkowy schemat przykryty jest więc u niego patyną obyczajowej "francuszczyzny", która wymaga aktorskiego mięcha. Przystojny sprzedawca samochodów Gigi (Schoenaerts) poznaje śmigającą samochodami rajdowymi Bibi (Exarchopoulos). Nie mija chwila, a Gigi i Bibi są już parą. Uwodzicielska powściągliwość mężczyzny okazuje się jednak fasadą; za nią Gigi skrywa twarz kryminalisty. Mamy więc uroczego bandziora oraz silną kobietę, która daje mu szansę wyjścia na prostą, za rogiem czai się jednak ostatnie zlecenie, a jak to z ostatnimi zleceniami bywa - wiadomo.

Roskama interesuje jednak nie tyle intryga, co bohaterowie. Nieliczne sceny, w których Gigi oddaje się kryminalnemu procederowi, są więc raczej trampoliną dla dalszych rozterek niż fabularnymi punktami dojścia. Zasępiony Schoenaerts i witalna Exarchopoulos odgrywają tu przede wszystkim codzienność Gigiego i Bibi: a to na imprezie ze znajomymi, a to w tłumie na jakiejś sportowej gali, a to we dwójkę w sytuacji intymnej. Pozostaje nam "smakować" ich charaktery, łuskać jakieś niuanse z reżyserskich mikroobserwacji, ze scenariopisarskich niedopowiedzeń, z aktorskiej mowy ciała. We francuskojęzycznym kinie to norma: świat przedstawiony uderza wiarygodnością, bohaterowie zdają się oddychać prawdziwym powietrzem, ekranowa codzienność nie bije operowo-mydlanym fałszem. Mimo to z mikroobserwacji belgijskiego twórcy wieje głównie nudą, a scenariuszowe niedopowiedzenia ewidentnie zbyt wiele dopowiadają. Aktorzy niby się bronią, ale sami filmu nie uciągną.


Mamy tu zarazem przekleństwo nadmiaru, jak i przekleństwo niedoboru. Za dużo jest słów: podawanych na tacy maksym i metafor, dla naszej wygody gładko podsumowujących bohaterów. Weźmy motyw "kynologiczny". Jak wiadomo z otwierającej film retrospekcji, Gigi ma traumę związaną z czworonogami: boi się psów. Czemu? "Bo są szczere", słyszymy w którymś momencie. Gigi, kręcący przed dziewczyną na temat swojego źródła zarobków, wszędzie węszący podstępy, szczery oczywiście nie jest. Na tym jednak nie koniec metafory. "Psy" to oczywiście również policjanci, których bohater unika jak zarazy. Scenarzyści gotują mu więc prawdziwą ironię losu: Gigi popada w konflikt ze stróżami porządku, bo… kopie na ulicy agresywnego psiaka. Na tym jednak (wciąż) nie koniec metafory. Przecież i sam Gigi - choć fałszywy i nieufny - jest jak ten zbity pies. Wychowany w poprawczaku, uwarunkowany do złego, za rodzinę mający bandę rzezimieszków, w jednej ze scen zostaje… zamknięty w klatce dla psów. Od symboli głowa boli, przejdźmy do niedoborów.

"Na krawędzi" najbardziej brakuje konsekwencji: zarówno stylistycznej, jak i fabularnej. Metoda Roskama zakłada pełną elips narrację, w której przeskoki między kolejnymi "momentami" będą prowokować nas do wypełniania dziur w opowieści. Tyle, że w którymś momencie reżyser niespodziewanie tak bardzo podkręca tempo owych przeskoków, że efekt trąci absurdem. Ciągi przyczynowo-skutkowe kuleją już wcześniej. Gigi wciąż robi aluzje do swojej kariery przestępczej, ale Bibi nie ciągnie go nigdy za język. W prawdziwym życiu musiałaby w końcu dopytać, ale Roskam załatwia tę sprawę montażem: ciach - i Bibi nie zadaje niewygodnych pytań. Prawdziwy problem zaczyna się jednak, kiedy rusza montażowy kalejdoskop. Reżyser prześlizguje się po ważnych momentach, w pędzie do puent, które nie zostają jednak uwiarygodnione. Jak za dotknięciem magicznej różdżki cała "mięsista" historia zmienia się więc w tani melodramat.


Na papierze brzmi to może ciekawie: film przyspiesza wraz z życiem bohaterów, a twórca porywa się na coś w stylu gangsterskiej wersji mitu o Orfeuszu i Eurydyce. Sęk w tym, że nic nas nie przygotowuje na równie drastyczną stylistyczną transformację. (Na pewno nie są to okazjonalnie eksploatowane przez twórców romansowe klisze, też niezbyt na miejscu: choćby spotkanie w deszczu gładko przechodzące w scenę łóżkową przy nastrojowych dźwiękach pianina.) Zmiana konwencji za pięć dwunasta, jaką serwuje Roskam, przypomina więc raczej tak zwany skok przez rekina niż odważne wywrócenie oczekiwań. Nic zatem dziwnego, że najlepszym podsumowaniem "Na krawędzi" jest chyba fragment padającego w filmie dialogu, z naszej perspektywy zresztą dość zabawnego. "Fajnie jest w Polsce?", pyta Bibi. "Niezbyt", odpowiada Gigi. Mniejsza o Polskę, sęk w tym "niezbyt".
1 10
Moja ocena:
3
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones