Recenzja filmu

Żeby nie było śladów (2021)
Jan P. Matuszyński
Tomasz Ziętek
Sandra Korzeniak

Świadek oskarżenia

Filmy takie jak "Żeby nie było śladów" Amerykanie zwykli określać mianem "slow burner". Wymagają one od publiczności zainwestowania czasu, cierpliwości oraz skupienia, ale w zamian obiecują
"Orientuj się!" – woła w pierwszej scenie "Żeby nie było śladów" świeżo upieczony maturzysta Grzegorz Przemyk (Mateusz Górski). Swoje słowa kieruje do głównego bohatera, Jurka Popiela (Tomasz Ziętek), z którym za moment wyruszy na miasto, aby świętować ukończenie szkoły. Chłopackie wygłupy ściągną na nich uwagę milicyjnego patrolu. Rutynowa kontrola dokumentów zakończy się zatrzymaniem i przewiezieniem na komisariat, na którym Przemyk zostanie śmiertelnie skatowany. Jedyny świadek tragicznego incydentu, Jurek, znajdzie się niespodziewanie na celowniku komunistycznego rządu oraz aparatu bezpieczeństwa. To początkowe niewinne "Orientuj się!" nabierze niespodziewanie ciężaru, okaże się złowieszczym memento. Aby zmusić mężczyznę do zmiany obciążających milicjantów zeznań, władze będą go inwigilować, zastraszać i poddawać nieustannym manipulacjom. Jedno kłamstwo pociągnie za sobą kolejne, aż w końcu zamieni się w lawinę, która przygniecie wielu niewinnych ludzi. I właśnie o tym, jak zrodziła się owa lawina, a także jakie były jej skutki, traktuje świetny film Jana P. Matuszyńskiego



Przypomnijmy: Przemyk był synem poetki oraz znanej opozycyjnej działaczki Barbary Sadowskiej (Sandra Korzeniak). Śmierć chłopaka nie miała prawdopodobnie żadnego związku z faktem, że jego matka należała do antykomunistycznego podziemia. Splot okoliczności sprawił jednak, że przypadkowa ofiara milicyjnej przemocy stała się znanym na całym świecie symbolem represji, jakich polskie społeczeństwo doświadczało ze strony reżimowych PRL-owskich władz. Partyjna wierchuszka, która dopiero co zawiesiła stan wojenny, postanowiła ratować wizerunek poprzez zdjęcie ze służb mundurowych odpowiedzialności za tragedię. Śledztwo przejęli więc chodzący na rządowym pasku prokuratorzy, machina propagandowa zaczęła działać na pełnych obrotach, zaś pracownicy urzędu bezpieczeństwa z zapałem szukali haków na niewygodnych świadków. 

Na podstawie nagrodzonego Nike polifonicznego reportażu Cezarego Łazarewicza, którego adaptacją jest "Żeby nie było śladów", dałoby się nakręcić kilka filmów. Na przykład opowieść o matce Przemyka i jej beznadziejnej walce o sprawiedliwość dla syna. Albo dramat pary Bogu ducha winnych sanitariuszy oskarżonych o pobicie chłopaka w trakcie przewożenia go z komisariatu na izbę przyjęć. Mogła także powstać polska wersja "Życia na podsłuchu" – portret agentów służb specjalnych, którzy preparują dowody i kompromitują potencjalnie groźnych przeciwników. Choć wszystkie powyższe wątki znalazły się w dziele Matuszyńskiego, na pierwszy plan wysuwa się historia Jurka i jego rodziców granych przez Agnieszkę Grochowską oraz wybitnego Jacka Braciaka. To na ich przykładzie reżyser pokazuje najdobitniej mechanizmy niszczenia obywateli przez autorytarną władzę. Rodzina Popielów, która dotąd trzymała się z dala od polityki, nagle znalazła się w jej centrum. Młody idealista Jurek gotów jest iść na wojnę z całym światem, aby ukarać zabójców Grzesia. Nie dostrzega jednak (przynajmniej na początku), że jego zaangażowanie zagraża małej stabilizacji, na którą ojciec konformista pracował długimi latami. Popiel senior nie ma złudzeń – w ludowej Polsce możesz być przyzwoity tak długo, jak nie masz nic do stracenia. Zawsze znajdzie się jednak jakiś kwit albo donos, dzięki którym uda się usadzić niepokornego delikwenta. Gdy konflikt postaw i pokoleń przybierze na sile, a dobre chęci poskutkują fatalnymi decyzjami, trwałość rodzinnych więzi zostanie wystawiona na dramatyczną próbę.
 
  

Filmy takie jak "Żeby nie było śladów" Amerykanie zwykli określać mianem slow burner. Wymagają one od publiczności zainwestowania czasu, cierpliwości oraz skupienia, ale w zamian obiecują wstrząs w finałowym akcie. Długi, blisko trzygodzinny metraż części widzów z pewnością wyda się wyzwaniem porównywalnym do wspinaczki na Giewont. Rozkochany w bezkompromisowym hollywoodzkim kinie lat 70. Matuszyński nie zamierza jednak dopasowywać się do współczesnych mód oraz wymagań. Zaczyna swój film od szokującego prologu, a potem powolutku, z żelazną konsekwencją rozwija kolejne wątki. Przez ekran przetaczają się co raz  nowe postacie, wśród których prym wiodą przedstawiciele ciemnej strony Mocy: oschły, pozbawiony emocji generał Kiszczak (Robert Więckiewicz); podstawiony przez ubecję, by namieszać bohaterowi w głowie, tajniak (Bartłomiej Topa); wreszcie opryskliwa, bezwzględna szefowa prokuratury Wiesława Bardon (rewelacyjna, grająca na granicy przeszarżowania Aleksandra Konieczna) zwana w książce Łazarewicza upierścieniowaną ręką sprawiedliwości. Matuszyńskiemu do spółki ze scenarzystką Kają Krawczyk Wnuk udaje się opowiedzieć puchnącą od zdarzeń i detali historię w taki sposób, aby jej za nadto nie uprościć, a zarazem uczynić zrozumiałą pod każdą szerokością geograficzną. Reżyserski talent eksploduje zwłaszcza w pozornie beznamiętnych, niemal paradokumentalnych scenach śledztwa i przesłuchań. Świetna jest np. tyleż upiorna co absurdalna wizja lokalna, w trakcie której uzbrojeni w aparaty fotograficzne milicjanci zmuszają sanitariuszy do pokazania, jak mogłoby wyglądać pobicie Przemyka w karetce.


Znamienne, że w filmie Matuszyńskiego nie widzimy katowania nastolatka. W chwili, gdy milicyjne pałki idą w ruch, kamera Kacpra Fertacza robi nagle zbliżenie na twarz przytrzymywanego przez mundurowych Jurka. Twórca "Ostatniej rodziny" nie zamierza rozstrzygać, kto zadał śmiertelne ciosy. Zostawia to zadanie sądom. Jako artysta ma jednak prawo zapytać, dlaczego doszło w ogóle do nieuzasadnionej eksplozji brutalności. Czy była to wina ludzi czy raczej systemu, który przyzwalał i wciąż przyzwala na podobne zachowania? Czy prawda ma szansę obronić się w zderzeniu z murem oszczerstw, oszustw i dezinformacji? Był kiedyś reżyser, który u szczytu swojej świetności kręcił filmy takie jak "Żeby nie było śladów" – traktujące o bolesnej polskiej przeszłości, a zarazem potrafiące odnaleźć w niej uniwersalne, ciągle żywe dylematy. Wiem, że Jan P. Matuszyński nie chciałby być porównywany do Andrzeja Wajdy, ale nic na to nie poradzę. Jego nowe dzieło zostawia w głowie ślady podobne do tych, które dawno temu robiły "Popiół i diament" oraz "Człowiek z marmuru".
1 10
Moja ocena:
9
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Trudno znaleźć w Polsce osobę, która nigdy nie słyszała o Wojciechu Cejrowskim. Popularny dziennikarz i... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones