Recenzja filmu

500 dni miłości (2009)
Marc Webb
Zooey Deschanel
Joseph Gordon-Levitt

Na górze róże, na dole fiołki

"500 dni miłości", fabularny debiut Marca Webba z 2009 r., chwalone jest jako ambitna komedia romantyczna odrzucająca hollywoodzkie schematy, unikająca upiększeń i wierna światu ludzi spoza
"500 dni miłości", fabularny debiut Marca Webba z 2009 r., chwalone jest jako ambitna komedia romantyczna odrzucająca hollywoodzkie schematy, unikająca upiększeń i wierna światu ludzi spoza ekranu. W tym świecie to ona nie chce się angażować, a od idei miłości lepiej przemawia do niej idea dobrej zabawy. Jemu przypada rola wierzącego w przeznaczenie romantyka, który po kilku pięknych tygodniach decyduje się walczyć o swoją drugą połówkę, choć właśnie usłyszał od niej nieśmiertelne "bądźmy przyjaciółmi". Bez obaw – nie zdradzam żadnych tajemnic fabuły; ta nieustannie przenosi nas w przód i w tył po okresie tytułowych pięciuset dni znajomości Toma (Joseph Gordon-Levitt) i Summer (Zooey Deschanel), a narrator już w otwierającym film monologu ostrzega widzów, by nie nastawiali się zbytnio na love story. Czego więc oczekiwać? Słodko-gorzkiej historii o uczuciu szukającym spełnienia, przyprawionej szczyptą komedii kumpelskiej oraz garścią dowcipnych i pomysłowych smaczków formalnych, nadających filmowi świeży, nieco hipsterski styl. Trudno tu uniknąć skojarzeń z pewnym kultowym filmem sprzed ponad trzech dekad, i faktycznie – "500 dni..." niektórzy określali mianem "Annie Hall" generacji Y.

Jakkolwiek jednak pochlebne to porównanie, powiedzmy od razu: "500 dni..." nie jest filmem wielkim. O ile największym atutem Allenowskiego klasyka była prawdziwie bezbłędna fabuła uwieńczona prawdziwie bezbłędnym zakończeniem, dla której reszta stanowiła wisienkę na torcie, o tyle "500 dni...", choć nie zawodzi na innych polach, w mojej opinii nieco gubi się w końcówce (Uwaga, spoilery!). Konkluzję historii Alvy’ego i Annie stanowiła, w miejsce happy endu, refleksja nad naszą naturą, upartą w swej potrzebie miłości i skazaną na jej poszukiwanie w nieprzewidywalnym świecie przypadku. W końcówce "500 dni..." widzimy, jak Summer wkrótce po rozstaniu z Tomem poznaje mężczyznę swojego życia, za którego niebawem wychodzi; Tom, dokładnie w dniu ostatniego spotkania z Summer, poznaje dziewczynę (tak, Autumn) – nie trzeba dodawać, że tym razem już tę jedyną. W swej ostatniej rozmowie z Tomem Summer wyznaje, że teraz wierzy już w miłosne przeznaczenie, a ona i on po prostu nie byli sobie pisani... Chwileczkę – czy to aby nie par excellence rom-comowy szablon? Happy end dla obojga bohaterów i kojąca opieka przeznaczenia... Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że fabularna koherencja ucierpiała tu na rzecz praw marketingu. Czyżby twórcy koniec końców przestraszyli się realizmu? Szkoda. Tym bardziej, że jest to w zasadzie jedyny zarzut, jaki mam przeciwko "500 dniom..." (pomijając może kwestię nad wiek dojrzałej i niewytłumaczalnie elokwentnej siostrzyczki) – a jednak zarzut niebłahy; ten film naprawdę mógł być wybitny.

Wciąż jednak pozostaje bez wątpienia dobry, a niektóre sceny zasługują wręcz na miano rewelacyjnych: szczęścia, jakie rozpiera Toma po pierwszej nocy z Summer, po prostu nie można było oddać lepiej, niż w tej właśnie formie, gdy droga do pracy nieoczekiwanie przeradza się w przezabawną scenkę rodem z musicalu, angażującą nawet animowane zwierzątko. Wyjątkowo udany jest także sam początek filmu, w którym standardowa plansza informująca o braku zamierzonego podobieństwa do postaci rzeczywistych doprecyzowana jest następująco: A szczególnie do ciebie, Jenny Beckman. / Suko. Do tego znakomity pomysł na ukazanie konfrontacji oczekiwań z rzeczywistością – temu filmowi naprawdę nie sposób odmówić inwencji. (Na myśl przychodzi słynna scena z napisami z "Annie Hall".) Mamy tu także parę dowcipów łechczących ego bardziej "kulturalnej" części publiczności, np. miniparodię dramatów Bergmana.

Inne aspekty filmu także nie dają powodów do narzekań. Zooey Deschanel role tego typu zagra i z zamkniętymi oczami, wykorzystując nieskończone chyba pokłady naturalnego czaru – jej Summer jest bezsprzecznie żywa i autentyczna. Gordon-Levitt nie zawodzi, momentami potrafi nawet zaimponować (You just do what you want, don’t you?), choć może postać Toma skorzystałaby na nieco bardziej zróżnicowanym potraktowaniu. Bardzo udany jest dobór muzyki, odgrywającej w filmie dużą rolę (słyszymy m.in. kawałki napisane przez zespół Zooey, parającej się również śpiewaniem).

Jak zauważa w przypływie geniuszu narrator, "są tylko dwa rodzaje ludzi: kobiety i mężczyźni". Temat jest, jak widać, boleśnie prosty, a jakoś wciąż nie mamy go dość, czego dowodem liczba produkcji o miłości zbliżająca się do liczby permutacji atomów widzialnego Wszechświata. A jednak ciągle potrafią powstawać filmy nowe nie tylko datą. I choćby z tego powodu – warto.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Nakręcić ciekawą ioryginalną komedię romantyczną w dzisiejszych czasach to nie lada wyczyn. A mimo tego... czytaj więcej
"Większość dni w roku jest nieistotnych, nie niosą za sobą żadnych wspomnień – takie zdanie pada w... czytaj więcej
"Miłość jest jak fala – czasem się zbliża, a czasem oddala". Takie właśnie może być pierwsze wrażenie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones