Recenzja filmu

Armagedon (2022)
James Gray
Banks Repeta
Anne Hathaway

Wpływ Księżyca

Temat, z którym mierzy się Gray – odpowiedzialność uprzywilejowanej białej rodziny za społeczną równowagę – rzadko jest traktowany jako materiał na satyrę. Reżyserowi nie zależy na efektownej
Jeśli definiować filozofię autorską przez pryzmat swobody, z jaką kino wsącza pod nasze powieki wspomnienia nieprzeżytych chwil, James Gray powinien być wymieniany jednym tchem z największymi. A przynajmniej z największymi wśród tych, którzy wrócili w ostatnich latach do zapomnianych krain dzieciństwa – od Alfonso Cuaróna ("Roma"), przez Kennetha Branagha ("Belfast"), po Paolo Sorrentino ("Hand of God"). Jego dorobek rozpada się w mojej pamięci na sceny tylko odrobinę większe od filmów, z których pochodzą: rozpaczliwy, żałosny seks na dachu kamienicy w "Kochankach"; czułe "Kocham cię", wyszeptane przez skruszonego lekkoducha w stronę brata-policjanta w "Królach nocy"; lądowanie na księżycu w "Ad Astra" – niewielki krok dla ludzkości, lecz milowy dla bohatera łaknącego ojcowskiej miłości. W "Armageddon Time", autobiograficznej opowieści o dorastaniu w Queens lat 80., takich scen jest bez liku. 

"Nie bądź poddenerwowany, bądź śmiały" – słyszy od swojego dziadka jedenastoletni Paul (Banks Repeta), który najchętniej zamieniłby Queens na Księżyc i właśnie podpala lont zabawkowej rakiety. To ciekawie skonstruowane zdanie, w którym odwaga przeciwstawiona jest nie tyle strachowi, co szczególnemu rodzajowi egzystencjalnego zagubienia. Paul dorasta w reaganowskiej Ameryce, lecz historia jego "poddenerwowania" ma swoje korzenie w przedwojennej Europie, skąd do USA wyemigrował dziadek chłopca, ukraiński Żyd. Dziadka, chodzącą mieszankę patriarchalnej czułości oraz rozbrajającego sowizdrzalstwa, gra Anthony Hopkins. Wystarczy mu kilka linijek dialogu i parę spojrzeń, byśmy pojęli, w jaki sposób doświadczenie antysemityzmu ustawiło go na kursie kolizyjnym z białą, republikańską Ameryką. Pamięcią Holokaustu żyje tu zresztą cała rodzina: matka (Anne Hathaway) rozpychająca się łokciami w strukturach publicznego systemu edukacji; surowy ojciec (Jeremy Strong), formujący tożsamość syna w oparciu o nieśmiertelną opozycję my – oni; teściowie, pociotki i krewni. Pod zmienionym nazwiskiem Graff wszyscy wspinają się mozolnie po społecznej drabince, zaś Paul walczy o każdy haust powietrza pod buciorami rodziców. Presja jest bezlitosna i wielokierunkowa: choć bohater przyjaźni się z czarnym chłopakiem ze szkolnej ławy, rodzina pcha go w stronę prywatnej szkoły bez podejrzanego "elementu". Mimo iż chce być artystą, a w muzeum Guggenheima roztapia wzrokiem płótna Kandinsky'ego, familia tłucze mu do głowy bajki o sektorze usług jako gwarancji moralnego triumfu i finansowego bezpieczeństwa. 

Każda droga wiedzie donikąd, każde schronienie okazuje się tymczasowe. Szybko staje się jasne, że nie jest to bagno, z którego Paul sam wyciągnie się za uszy. A beztroska historia inicjacyjna staje się naraz opowieścią o mozolnym poszukiwaniu punktów oparcia. Bohater lawiruje między rodzicami, dziadkiem, nowymi przyjaciółmi i starym przyjacielem, z kolei Gray zamienia tę emocjonalną szamotaninę w szlachetną, filmową prozę. Bez ckliwych interludiów, bez nostalgii wygładzającej krawędzie wspomnień, bez fabularnej poduszeczki w postaci "sztuki osładzającej trudy codzienności". Przemądrzały, tchórzliwy i pozujący na małego mędrca Paul nie jest postacią, którą łatwo polubić. Bez trudu można natomiast odnaleźć w jego dzieciństwie pierwiastek uniwersalnego doświadczenia – ten dziwny stan, w którym można jednocześnie coraz więcej i coraz mniej. Nawet miłość do technologicznych cudów kosmicznego wyścigu – coś, co w innym filmie byłoby symbolem marzycielstwa pokonującego społeczne i rasowe bariery – jest u Graya co najwyżej zwiastunem groźnej i nieodgadnionej przyszłości. 

Empatia widza jest naturalną konsekwencją optyki reżysera. Sceny rodzinnych obiadów, kłótni rozsadzających ciasne mieszkania oraz czułych, umoralniających rozmów z dziadkiem mają w sobie niesamowitą intensywność. Zaś delikatne felery tekstu i momenty, w których reżyser sięga po młotek, bywają neutralizowane dzięki wrażliwości i czujności obsady. Anne Hathaway gra najlepszą partię od lat. Jeremy Strong jest niezrównany w rolach, które wymagają gniewu i frustracji pulsujących pod cieniutką warstwą społecznej etykiety (korporacyjnej w "Sukcesji", kulturowej u Graya). Z kolei Banks Repeta fantastycznie wygrywa kontrast pomiędzy fizys słodkiego cherubinka a dziecięcą złośliwością w stanie klinicznym. Wybitny operator Darius Khondji  pokazuje z kolei miasto jako wypłowiały labirynt, zamieszkały przez ludzi, którzy woleliby być przecznicę dalej, piętro wyżej. Gray kocha Nowy Jork równie szczerą miłością co Martin Scorsese i Woody Allen. W przeciwieństwie do nich, jest jednak ostentacyjnie beznamiętny, gdy przychodzi do zmieniania go w "równorzędnego bohatera opowieści". To raczej rodzaj eleganckiej stylistycznie psychizacji krajobrazu.  

Brylująca w pysznym epizodzie Jessica Chastain, pojawia się na ekranie jako Maryanne Trump i ze szkolnej mównicy wygłasza rasistowską tyradę o nadanej przez Boga rynkowej misji klasy średniej. Lecz temat, z którym mierzy się Gray – odpowiedzialność uprzywilejowanej białej rodziny za społeczną równowagę – rzadko jest traktowany jako materiał na satyrę. Reżyserowi nie zależy na efektownej pokucie, nie próbuje się samobiczować. Po prostu bierze na siebie odpowiedzialność za rasizm, którego "systemowość" nie musi być wcale umocowana w prawodawstwie. "Armageddon Time" opowiada o tym, że krzywdy wyrządzone innym mogą mieć źródła w szlachetnych emocjach i wartościach – ambicji, potrzebie wolności, lojalności wobec bliskich. Jest jednak kinem wyrosłym z poczucia winy i traktuje ten stan jako pierwszy krok na drodze do pojednania. Od filmu przedstawiającego dzieciństwo dokładnie tak, jak je zapamiętałem, czyli jako pasmo ryzykownych decyzji o niejasnych przesłankach, nie mógłbym wymagać więcej. 
1 10
Moja ocena:
8
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones