Recenzja filmu

Bękarty wojny (2009)
Quentin Tarantino
Eli Roth
Brad Pitt
Mélanie Laurent

I want my scalps!

Kiedy do mediów przedostały się pierwsze informacje o planowanym najnowszym projekcie Quentina Tarantino, były one co najmniej niepokojące. Tarantino bierze się za remake? Czyżby i ten genialny
Kiedy do mediów przedostały się pierwsze informacje o planowanym najnowszym projekcie Quentina Tarantino, były one co najmniej niepokojące. Tarantino bierze się za remake? Czyżby i ten genialny samouk zazwyczaj chadzający własnymi ścieżkami uległ paskudnej hollywoodzkiej modzie na odgrzewane dania? Na szczęście tropy były jak najbardziej mylące. Co prawda twórca "Pulp Fiction" pozwolił sobie zapożyczyć tytuł dla swego obrazuod anglojęzycznej nazwy zapomnianej produkcji włoskiej z 1978 roku, ale reszta to już wynik bujnej wyobraźni amerykańskiego reżysera. O tanim odtwórstwie nie ma mowy. Obraz Enzo G. Castellariegobył typową pozycją klasy B, idealnym przykładem zjawiska, jakie miało miejsce we włoskim kinie lat 70. i 80., kiedy tamtejsi twórcy z lubością prześcigali się w przerabianiu wielkich amerykańskich hitów kinowych. W tym przypadku chodziło otanią podróbkę "Parszywej dwunastki". Fabuła to typowa kalka: grupka skazańców pod koniec II Wojny Światowejzbiega z aresztu i dostaje od losu szansę na zrehabilitowanie się dzięki udziałowi w straceńczej misji przeciwko hitlerowcom.Ogląda się to jak coś w rodzaju odpowiednika spaghettiwesternu na polu kina wojennego.Tarantinoz tego wszystkiego pozostawił jedynie miejsce akcji, czyli okupowaną Francję i motyw oddziału wyrzutków walczącego z nazistami. Tylko że w tym przypadku zamiast dezerterów i luzaków na ekranie walczy brygada skompletowana z... alianckichŻydów. Ich zadanie jest proste: tropienie i mordowanie niemieckich żołnierzy w odwecie za zbrodnie holokaustu. Pomysł śmiały, ale to dopiero początek rewelacji. Metody bezkompromisowego oddziału są już bowiem czysto komiksowe. Przywódca żydowskiego plutonu, Aldo Raine zwany "Apaczem", każe swym podwładnym dostarczać sobie skalpy hitlerowców, a w roli broni do łowów oprócz jakże oczywistych karabinów występuje symbol ukochanego sportu Amerykanów, czyli kij baseballowy. To brzmi już cokolwiek ekstrawagancko. I w tym właśnie cała rzecz - ten film to czysta fantazja, a doszukiwanie się w nim prawdy historycznej to jużzwykły absurd. A dzięki temu że od początku wiadomo iż wszystko obrane tu zostało w ogromny nawias można oddać się beztroskiej rozrywce. Wojna w"Bękartach wojny" to nic więcej jak zabawa dla dużych chłopców. Oczywiście można się oburzać na takie podejście do sprawy, ale prawda jest taka że urokowi talentu pana Tarantinonie sposób się oprzeć. Każe on swoim wojownikom nie tylko zdzierać skórę z aryjskich czaszek, ale także wplątuje ich w aferę która ma mieć podstawowe znaczenie dla losów całej wojny. "Apacz" wraz z podkomendnymi ma bowiem wysadzić w powietrze czołowych dygnitarzy III Rzeszy z Hitlerem na czelepodczas premiery filmu propagandowego. To zresztą jedynie zarys jednego z wątków, bowiem reżyser swym zwyczajem na linearnej, prostej fabule nie poprzestaje iatrakcji ani przez moment nie brakuje. Ogromną siłą całego obrazu jest z pewnością aktorstwo, a to co najciekawsze kryje się tuzazwyczaj na drugim planie. Po premierze powszechne stały się zachwyty nad kreacją Christopha Waltza, który wciela się w oficera SS Hansa Landę i który to za swą kreację został już nagrodzony w Cannes. Jego bohater jednocześnie budzi grozę, jak i emanuje niebezpiecznym magnetyzmem.Aby być jednak sprawiedliwym wobec innych uczestników tego przedsięwzięcia, trzeba nadmienić, że na tym nie koniec, bow całym filmie wręcz roi się od pysznych epizodów i małych rólek. Wyśmienity jest choćby Sylvester Grothzbrawurągrający Josepha Goebbelsa (aktor wcześniej miał już do czynienia z tą rolą na planie niemieckiego "Adolf H. - Ja wam pokażę"). Pazur pokazuje także twórca "Hostel" Eli Roth, prywatnie przyjaciel Tarantino, tutaj jako muskularny "Żyd-Niedźwiedź". Wymieniać można by długo, bo co rola, to perełka, ale niewątpliwie największa zasługa leży po stronie reżysera za perfekcyjnie rozpisane postaci (znalazło się tu nawet miejsce nakrótką obecnośćsamego Enzo G. Castellariego). Jedynie odtwórca Hitlera jakoś wtej zabawie mało pasuje, przede wszystkim ze względuna znikome fizyczne podobieństwo do niemieckiego wodza. Oddzielną kwestią jest sprawa muzyki. Amerykański filmowiec już w przypadku swych wcześniejszych projektów zabiegał o to, aby pozyskać do współpracy słynnego kompozytora Ennio Morricone. Do tej pory musiał się jednak zadowolić wykorzystywaniem jego utworów napisanych dla innych twórców, jak choćby w przypadku "Death Proof", gdzie użył motywu muzycznego z klasycznego giallo Dario Argento "Kot o dziewięciu ogonach". Tym razem jednak wreszcie się udało i trzeba przyznać, że efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. Muzyka Morriconebezbłędnie pomaga stopniować napięcie, a niektóre nuty jako żywo przywodzą na myśl największe dokonania kompozytora powstałe na potrzeby spaghetti-westernów Sergio Leone. Już scena otwierająca swoim epickim dramatyzmem podsycanym przez piękny podkład muzyczny jest w stanie zmrozić krew w żyłach. Dalej nie jest bynajmniej gorzej, a majstersztykiem jest już symbioza muzyczno-wizualna w scenie konfrontacji w kabinie kinooperatorskiej w końcowych partiach filmu. Co ciekaweTarantinobył w przypadku "Bękartów wojny" bardzo oszczędny przy doborze tła "piosenkowego". Jego wcześniejsze dokonania odznaczały się zazwyczaj świetnie skompletowanym soundtrackiem, w którym odbicie znajdowały muzyczne gusta samego reżysera. Tym razem utwór tego typu jest tylko jeden, ale za to nie byle jaki, bo mowa o "Putting Out Fire" nagranym przez Davida Bowie'ego do horroru Paula Schradera"Ludzie-koty". Już od pierwszych taktów tej piosenki przechodzą dreszcze, a pan T. doskonale wiedział w jakim kontekście należy jej użyć. Cóż więcej? Tarantinopopisuje się swą erudycją, udowadniając, że oprócz kina klasy B, zna się też na kinie niemieckim, serwując tyrady na temat twórczości Georga Wilhelma Pabsta czy rozprawiając o dorobku niestrudzonej piewczyni narodowego socjalizmu Leni Riefenstahl. Jednym słowem autor "Kill Billa" daje do zrozumienia, że choć jest tylko dużym chłopcem, to nie jest to jednoznaczne z byciem ignorantem. Ten człowiek po prostu uwielbia kino, tworzy zaś na pierwszym miejscu po to, aby dać upust swojej pasji, i to czuć na każdym kroku. Czy w takim razie w przypadku "Bękartów wojny" mamy do czynienia z prawdziwym arcydziełem? Cóż, to chyba zbyt wielkie określenie dla pozycjiw tak ostentacyjnym stopniu rozrywkowej, co nie przeszkadza zauważyć, że Tarantinopo raz kolejny udowadnia, że na rzeczy zna się jak mało kto i posiada wielce rzadką umiejętność wbicia widza w fotel na dwie i pół godziny (co w kinie jest nie lada wyczynem) i sprawić, że czas przestaje istnieć. Nie wiem, czy to właściwy wyznacznik dla określenia czegoś mianem "arcydzieła", co nie zmienia faktu, że omawiany obraz zwyczajnie mnie obezwładnił i oczarował.To z kolei nie przeszkadza, aby stwierdzić całkiem obiektywnie, że filmmiejscami w swej frywolności posuwa się naprawdę daleko (konkretów podaćnie mogę, gdyż musiałbym wtedy zdradzić pewną bardzo istotną dla fabuły kwestię), co może budzić sprzeciw. Choć, gdy spojrzeć z drugiej strony, to temu facetowida sięwybaczyć wszystko.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Najnowszy film Quentina Tarantino "Bękarty wojny" już teraz, zaledwie kilka tygodni po premierze... czytaj więcej
Quentin Tarantino - to nazwisko przebrzmiewające głośnym echem przez branżę filmową, budzące tyle samo... czytaj więcej
Quentin Tarantino wraca w mistrzowskiej formie, z najlepszym od czasów "Pulp Fiction" filmem w swojej... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones