Recenzja filmu

Bękarty wojny (2009)
Quentin Tarantino
Eli Roth
Brad Pitt
Mélanie Laurent

Once upon a time in the movies

Czy istnieje definicja meta-kina; sztuki świadomie dezorientującej i multikontekstowej, z jednej strony uwolnionej od ciężaru misji, znaczenia, moralizatorstwa a z drugiej – nieodłącznie
Czy istnieje definicja meta-kina; sztuki świadomie dezorientującej i multikontekstowej, z jednej strony uwolnionej od ciężaru misji, znaczenia, moralizatorstwa a z drugiej – nieodłącznie zespolonej z całym potężnym ciałem kultury, operującej setkami, tysiącami odniesień do formy, z której zapożycza, ale i też z której się składa; gdzie zaciera się granica pomiędzy nawiązaniem, cytowaniem, a byciem cytowanym; gdzie niewprawny widz ucieknie do bezowocnego plątania się w błędnych tropach, które pozostawia za sobą reżyser, żonglujący całym zestawem filmowych konwencji i kliszy, a widz świadomy – ugrzęźnie w delektowaniu się prawdziwym kalejdoskopem najróżniejszych odcieni sztuki filmowej? Jeżeli istnieje odpowiednia analogia pomiędzy ekologią a kinem – będą to filmy Quentina Tarantino. Będzie to diabelnie efektywny recykling stylistycznych odpadów, czego najświeższym przykładem jest "Bękarty Wojny". Najnowszy film amerykańskiego reżysera "Pulp Fiction" nie pozostawi nam mimo wszystko takich refleksji po wyjściu z kina. To pastisz tak błyskotliwy, że aż intuicyjny. Osadzony z czasach drugiej wojny światowej, "pewnego razu w okupywanej przez nazistów Francji", obraz jest bowiem, jak nic dotąd w filmografii Tarantino, wyjątkowo lekki i rozrywkowy. Narracyjnie i stylistycznie jest to olbrzymi hołd dla dusznych spaghetti westernów (głównie batuty mistrza gatunku - Sergio Leone), z religijną wręcz celebracją ich znaków firmowych. Doświadczymy tu długich scen z dramatycznymi rozwiązaniami napięcia, spokojnej pracy kamery, podziału opowieści na akty, specyficznej maniery stylistycznej, a nawet muzyki samego Ennio Morricone. Fabuła składa się z dwóch, opowiadanych naprzemiennie segmentów, które zaziębiają się dopiero w finale. W pierwszym z nich śledzimy losy Shosanny Dreyfus, cudem ocalałej żydowskiej dziewczyny, ukrywającej swoje pochodzenie i prowadzącej małe kino w Paryżu. Niespodziewane okoliczności dają jej okazję na krwawą zemstę. Drugi z nich to historia oddziału Żydów (tytułowe Bękarty), którzy pod wodzą wyjątkowo niesfornego dziecka indiańskiej kultury walki i kowbojstwa, porucznika Aldo Raine'a, za pomocą metod jego przodków rozprawiają się z Niemcami. Oczywiście do momentu, w którym oni też dostrzegają "niespodziewane okoliczności" i postanawiają zorganizować własną akcję. Warto zwrócić w tym momencie uwagę na zagadnienie "historycznych" realiów opowieści. Nie jest niespodzianką, że wojna według Tarantino różni się diametralnie nie tylko od znanego nam sposobu jej przedstawienia, który pamiętamy chociażby z klasycznych filmów wojennych, ale również faktograficznie – od tej opisanej w podręcznikach historii. Nie wiem, czy film mógłby obejść się bez manipulacji prawdą historyczną – faktem jest to, że nikomu, kto mniej więcej zdaje sobie sprawę, na jaki film się wybiera, takie odstępstwa przeszkadzać nie będą. Mało tego – wzbogacają one opowieść, kiedy w końcowych scenach "między wersami" reżyser dywaguje nad możliwością "zmiany biegu wydarzeń". Okazuje się, że historia jest przede wszystkim tworzona, a nie zapisana. Wstępne "pewnego razu w okupywanej przez nazistów Francji" przyćmione zostaje przez działania bohaterów, ich wybory i decyzje. "Gdyby moje postacie istniały, wojna potoczyła by się inaczej" – wspominał Tarantino w jednym z wywiadów. Realia historyczne okazują się więc dla niego kolejnym narzędziem do zakreślenia triumfu konwencji nad realizmem i - jednocześnie - mini-platformą do dyskusji nad sposobami osiągania tego triumfu. Z sukcesem. Cała opowieść z kolei jest snuta dość leniwie, poprzez teatralnie zaaranżowane sceny i rozbudowane, świetnie napisane dialogi. Nie ma tu jednak nic nowego, czego nie widzieliśmy w kinie Tarantino. Po raz kolejny zaprasza on nas do swojego prywatnego świata przenikających się nawzajem koncepcji, form kina, przewrotnie na gruncie bezwstydnie pulpowym. Opętanie reżysera określoną estetyką, wyciskanie z niej ostatnich soków i jej przerysowanie po raz kolejny po "Kill Bill" kradnie cały seans. To kino ekstremalne – choć można nie dostrzec tego na pierwszy rzut oka. Analogie z ostatnim, "dużym" obrazem amerykańskiego twórcy są zresztą bardzo wyraźne. Znów mamy do czynienia z hołdem totalnym dla pewnej stylistyki, który przenika każdą sferę filmu, od maniery narracji po kreacje głównych bohaterów. To również kino mocno "świadome" swojej umowności, bawiące się z widzem na każdym kroku, dającej mu oddychać swobodą jego odbioru, doszukiwać się własnych tropów. W dodatku wkrada się tu kapitalny, uchylający drzwi filmowej "czwartej ściany" wątek propagandowego filmu Goebbelsa. Obsada wypada świetnie. Christoph Waltz nagrodzony w Cannes za swoją demoniczną kreację "Łowcy Żydów", Hansa Landy, w niezwykły sposób godzi przerysowanego komedianta z zimnym psychopatą. Mélanie Laurent jako zmęczona i łaknąca zemsty Shosanna urzeka skrywanym zimnem. Nieco zbyt komiksowo wypada Brad Pitt, którego obsadzenie w filmie było zdecydowanie genialną zagrywką marketingową (gwiazdor w roli antytezy ślicznego chłopca, jakiego często grywał) i nie wiem, ile w jego kreacji było świadomego schlebiania nierzadko dość sztampowej komedii, a ile – momentami - braku w kunszcie aktorskim. Drugi plan zwyczajnie nie dostaje zbyt wiele do zagrania, na plus wyróżniają się przede wszystkim Michael Fassbender i Daniel Brühl. Marne umiejętności aktorskie Eliego Rotha sprytnie zakamuflowano w charakterystyce postaci, dzięki czemu aktorska lista zamyka się z wysoką oceną końcową. "Bękarty Wojny" zwracają uwagę przede wszystkim tym, że jest to produkcja niezwykle dojrzała w swoich założeniach, przemyślana i odpowiednio wyważona, choć niestety pozbawiona dynamizmu, zapierającej dech w piersiach świeżości pierwszych dwóch obrazów Amerykanina. To film bardziej wyciszony, modelowy wręcz przykład objawów wkraczania twórcy w artystyczny wiek średni. Czy to dobrze? Reżyser mówi, że nie chce kręcić filmów będąc starym i zmęczonym, pozbawionym iskry. Odpowiedź może być jedna: ciężko sobie to wyobrazić szczególnie w przypadku "z natury" buntowniczego i nowoczesnego reżysera "Pulp Fiction". Wątpliwości mam tylko, co do pytania: czy będzie to bycie starym i zmęczonym, czy może kręcenie filmów? Czy istnieje definicja meta-kina w języku Tarantino? "Bękarty Wojny" częstuje nas silną kondensacją własnej poetyki; z wdziękiem filmowych, mściwych i głodnych przygody Bękartów plącze się ona brutalnie i efektownie po terytoriach przygodowo-komediowych i rozrywkowej konwencji. To monument kina w wersji pop. Najważniejsze jest, że generalnie w swoich założeniach nie idzie on na kompromisy. To wciąż epileptyczny świat form i cytatów, rządzący się swoimi własnymi prawami. Myślę, że nie ma na razie miejsca na obawy o poziom formy Tarantino. Chyba że w historii alternatywnej.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Kiedy do mediów przedostały się pierwsze informacje o planowanym najnowszym projekcie Quentina Tarantino,... czytaj więcej
Najnowszy film Quentina Tarantino "Bękarty wojny" już teraz, zaledwie kilka tygodni po premierze... czytaj więcej
Quentin Tarantino - to nazwisko przebrzmiewające głośnym echem przez branżę filmową, budzące tyle samo... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones